O Dymie na wodzie pisałam dwa razy – pierwszy raz, gdy jeszcze byli w Ustce i próbowali przekonać ludzi, że dobre jedzenie jest dobre, ale ludi ciężko do tego przekonać. Wtedy powstał jakże krotochwilny tekst pod tyłem “Co Sebixy robią z polską gastronomią”, do przeczytania tutaj. Drugi raz, gdy dla Pomorskiego tworzyłam wielki przewodnik po najlepszych restauracjach w regionie (tekst tutaj). Wtedy już Dym przeniósł się do Słupska.
Można więc powiedzieć, że znamy się nie od dziś. A jak jest dziś? Dziś chyba nie będę się rozwodzić nad poszczególnymi daniami. Albo dobra, krótko wspomnę Wam tylko, że żurek mają z kategorii absolutnie wybitnych – gęsty, złożony w smaku, kwaśny jak należy, taki do wylizania talerza. A rosołek? Ten rosołek się babciom nie kłania. Coś wspaniałego! Ponieważ byłam tam z kimś, kto odchudza się tak jak ja, czyli nie jest to proces liniowy, raczej radosna sinusoida, to zamówiliśmy i przystawki, i główne, i desery. Szparagi w panko, a do tego jajeczko poszetowe? Cudowne. Rozpływające się w ustach żebro wołowe? Marzenie. Creme brulee? Wzorcowy. I. Tak. Dalej. Tu nie ma co gadać, tu trzeba zjeść.
W ten sposób zmierzamy do brzegu – dziś chcę Wam krótko opowiedzieć czym jest dobra gastronomia na przykładzie Dymu na wodzie. Rafał Niewiarowski, właściciel Dymu i szef kuchni to wariat, ale taki pozytywny. Angażuje się w różne inicjatywy związane z promocją lokalnej kuchni, pracuje w dużym stopniu na lokalnych produktach i ma swój charakterystyczny styl. I to na talerzach wyraźnie widać. A co najważniejsze – trzyma poziom. Poziom. Święty Graal gastronomii. Nie każdemu jest dane.
I tu dochodzimy do sedna. Życie pokazuje, że nie jest to oczywista sprawa, ale za to bardzo charakterystyczna dla dobrych szefów kuchni. Kiedy jadłam u niego po raz pierwszy w 2017 roku i porównuje to z naszym radosnym obiadkiem ostatnio, to nie widzę różnicy w poziomie. Zawsze wysoki. Zawsze stały. Ta stabilność jest czymś cudownym, bo miejsce szybko staje się pewniakiem. Gdy nie chcesz ryzykować, chcesz mieć pewność, że zjesz dobrze, na dobrym produkcie, że to jedzenie będzie ci służyło, wtedy wybierasz takie właśnie miejsca. Miejsca, które nie poddają się modom. Miejsca, które karmią dobrze zawsze niezależnie od pogody, ciśnienia czy humoru.
A na koniec nalewka z rokitnika. Matko Boska, co za słodko-kwaśna ambrozja!
Do kompletu dokładamy przyjemne wnętrze, przemiłą, kompetentną obsługę, rodzinną atmosferę. Zero zadęcia, pełen profesjonalizm.
Widzicie, takich knajp wcale nie ma aż tak dużo. Dużo, to jest konceptów, które umierają po dwóch latach, bo moda minęła, bo instagramowe wnętrze się zgrało, bo jedzenie, choćby najpiękniej podane, oparte na produktach Aro to nie jest żaden szał. Wszystkich tych przymiotów, które tu wymieniłam brakuje wielu warszawskim knajpom obecnie uznawanym za modne. Trochę żenada, chłopaki, że w Słupsku mogą stanąć na wysokości zadania, a wy w stolicy nie dajecie rady.
I może właśnie Rafał Niewiarowski posiadł klucz do sukcesu w gastronomii? Bierzcie z niego przykład i nie karmcie ludzi byle czym.
Menu raczej odpowiada na większość potrzeb, bo znajdziecie w nim carpaccio z półgęska, tatara, śledzie po kaszubsku, w sezonie chłodnik, zupę rakową, ale też cepelina nadzianego pieczoną kaczką (to zjem przy najbliższej okazji), pierogi z kurkami, pulpety z jagnięciny, królika w sosie tymiankowym, pstrąga pieczonego z czosnkiem niedźwiedzim i sporo innych pozycji również wege.