Place Rouppe 23, 1000 Bruksela, Belgia
Za tą restauracją stoi nie lada historia, aktualnie prowadzi ją czwarte pokolenie, a wszystko zaczęło się w roku 1926, kiedy Gorges Cuvelier postanowił otworzyć małą restaurację i karmić jak w domu. Stąd wzięła się nazwa: Comme Chez Soi znaczy dokładnie “jak w domu”. Tak zresztą mnie przywitano: “Proszę się czuć jak u siebie” i muszę przyznać, że tam nie jest to szczególnie trudne zadanie. Wnętrze jest przytulne, spotkałam się z określeniem “jak u cioci w salonie” i rzeczywiście coś w tym jest. Zaś perfekcyjny, przyjacielski i czujny serwis sprawia, że nie chce się wychodzić.
Comme Chez Soi pierwszą gwiazdkę Michelin otrzymało w roku 1953, dwadzieścia sześć lat później byli na poziomie trzech i utrzymali ten status przez kolejnych dwadzieścia siedem lat, co jest nie lada wyczynem. Dopiero w roku 2006 spadli do poziomu dwóch i tak pozostaje do dzisiaj. Czy zasłużenie? Słyszałam głosy, że zdecydowanie należą im się trzy.
Rozkoszne w Comme Chez Soi jest to, że klientowi wolno wszystko. Co ciekawe, nikogo nie kłują w oczy trampki, ba! widziałam pana w dresie, który był obsługiwany tak, jak każdy inny. Czyżby trochę bardziej otwarte głowy? Ano czyżby, czyżby.
Nie mogłam sobie odmówić ich flagowej przystawki, czyli genialnie delikatnego w konsystencji i ideanie zbalansowanego w smaku musu z szynki z Ardenów, którego autorem jest Pierre Wynants. Ardeny to takie niezbyt wysokie góry, trochę podobne do naszych Bieszczadów. Kiedyś stanowiły plaster na moją tęsknotę za Polską, teraz wróciły do mnie pod postacią czystej poezji, którą zmiotłam z talerza właściwie bez chwili refleksji. W momencie, kiedy przełykałam ostatni kęs pojawił się przede mną kelner z dokładką, bo zauważył że mi smakuje. Podobnie było przy dorszu, którego za chwilę zobaczycie. I jak się nie zakochać? W Comme Chez Soi naprawdę jest jak w domu i udowadniają to przy każdej okazji.
Daniem, które całą moją uwagę skupiło wyłącznie na sobie, były mule Saint Michel podane na pasku zblanszowanej rzepy z tostem i rzodkiewką. A to wszystko w perfekcyjnie zbalansowanej, lekko kremowej zupie. Niby nic nadzwyczajnego, jednak doskonale przygotowane małże świetnie łaczyły się z delikatnie charakterną rzepą i idealnie łagodną zupą. Dużo wrażeń w jednym miejscu: okrągły w smaku płyn, w nim miękkie małże, chrupiąca i lekko ostra rzepa, cieniutkie, szorstkie, lekko słone tosty i orzeźwiający szczypiorek. Perfekcja.
Rybie towarzyszył świetny, mocno maślany sos, przezroczysta, intensywna w smaku galaretka z pomidorów, duszone warzywa i kapary. I znowu takie bardzo okrągłe, domknięte danie, w którym każdy składnik miał swoje logiczne miejsce i był potrzebny, choć zabrakło mi szczypty charakteru. Kapary były w tej roli świetne i zasłużenie grały pierwsze skrzypce, ale powinny mieć jeszcze jakiegoś dobrego, drugoplanowego partnera.
Tak oto, nie wiadomo kiedy, na moim stoliku zmaterializował się zestaw trzech innych deserów. Przyznam, że tym maleńkim makaronikiem zrehabilitowali się natychmiast, był bowiem absolutnie pyszny, wypełniony domowym dżemem morelowym, lekko chrupiący z wierzchu i delikatny w środku. Ciasto cytrynowe z bezą i mrożone maliny z waniliową pianką widoczne na dalszym planie prawie tak samo świetne, ale ten makaronik będzie mi się śnił. Nie jestem poetką i nigdy nie będę, więc nie ma sensu udawać, że jest inaczej. Nie napiszę więc poematu, ale ktoś powinien to zrobić. Mam już nawet tytuł: Oda do makaronika.
A później wybrałam się na małe tournee po piwniczce z winami. Jest zacnie zaopatrzona, choć to eufemizm – jest jedną z najlepiej zaopatrzonych piwnic w Europie, a sommelier to prawdziwy pasjonat, który kilka godzin dziennie poświęca na wyszukiwanie nowych win. Pokazywał mi swoje największe skarby, a z oczu sypały się iskry. To jest pasja!
Czy wrócę? Ba! Czy powinniście się tam wybrać przy najbliższej okazji? Ba!
Czasem warto zaszaleć, bo jest to pewien rodzaj doświadczeń, które trzeba kolekcjonować. To nie jest miejsce, w którym płaci się wyłącznie za posiłek. Są jeszcze takie składowe, których nie wyszczególnia się na rachunku: atmosfera, doskonałej jakości składniki, fantastyczna obsługa, klimat, historia, doznania czysto estetyczne. To taka bańka, w której zamykasz się na kilka godzin, czujesz się doskonale, zadbany, dopieszczony, a twoje poragnienia są realizowane w momencie, w którym zdajesz sobie z nich sprawę. Nikt, polskim zwyczajem, nie ocenia cię. Czujesz się komfortowo jak w domu, zero dobrze wszystkim znanego spinania pośladków i kija między nimi, zen, zadowolenie, dopieszczenie. Z tą różnicą, że lepiej karmią i mają lepsze wino, a poza tym faktycznie – jak w domu.
Za to, co powyżej, w tym dwa kieliszki wina zapłaciłam ok. 150 eur.
Magda