Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Przegryź, Warszawa

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

fb

ul. Mokotowska 52, Warszawa

Przegryź funkcjonuje od dawna i pewnie dla wielu z was nie będzie niczym nowym. Tym, co mnie zawsze ujmuje w knajpach są takie oto perełki:

IMG_3616

Kocham moje psy i takie smaczki sprawiają, że chcę wrócić. Najlepiej w towarzystwie czworonoga.

Sam lokal miał już hipsterski wystrój jeszcze wtedy, kiedy o hipsterach nie słyszano nawet w Portland. W jakiś sposób odzwierciedla styl chodzącego w dwóch różnych butach Piotra Najsztuba, właściciela lokalu, choć szczerą nienawiścią od pierwszego wejrzenia obdarzyłam wąskie, strome i dość niebezpieczne kręcone schody prowadzące na pięterko. A na pięterku przy stolikach do wyboru: koszmarnie niewygodne kanapy(ki), które przypominają klientowi, że nie powinien przeciągać wizyty lub krzesła. Kanapy w stosunku do stolików za niskie, krzesła za wysokie. Cóż, wygodnie nie jest.

Ale za to obsługa na piątkę z plusem – dopieszcza, udziela wszelkich informacji, a jak nie wie, to się zaraz dowie.

Tym razem nie spróbowaliśmy zbyt wielu rzeczy, a to czego spróbowaliśmy nie było najwyższych lotów, więc ta recenzja będzie raczej lakoniczna. Poza jednym daniem – rosołem Najsztuba. Obstawiam, że jest to jedno z lepszych, jeśli nie najlepsze miejsce na rosół w tym mieście – jest przepyszny! Jeśli zatem jesteś lekko pociągający, a w gardle drapie – udaj się na Mokotowską. Z całym szacunkiem dla dowolnej mamusi, ale tak dobrego rosołu nie robi nawet ona. Bardzo aromatyczny, rozgrzewający i bogaty w smaku.

IMG_3617

Dalej było niestety gorzej. Mielone, którym poskąpiono przypraw, więc były takie sobie – napełniające żołądek, ale nie oszołomiły kubków smakowych. W zasadzie nie wywołały żadnej reakcji, ponieważ były bez smaku, dlatego dziwi mnie ich popularność wśród gości lokalu. Tu z kolei dowolna mamusia ze swoimi mielonymi wygrywa w cuglach. I to z palcem w nosie.

Świadomie zrezygnowałam z puree z ziemniaków na rzecz buraczków. Smutnych buraczków z posmakiem ziemi i minimalną ilością przypraw. Tak minimalną, że mam wątpliwości czy w ogóle tam były. Mizeria zaś pływała w śmietanie tak rzadkiej, że spokojnie można ją było wziąć za mleko, do tego pieprz. Znów jednak mamusia na czele peletonu.

IMG_3619

No i zrazy wyglądające dość ponuro (wybaczcie jakoś zdjęć). Trochę za suche, choć trzeba im oddać honor, bo mięso się rozpadało, zakładam że były po prostu duszone zbyt długo. Dalej już bez zaskoczenia – smakowały niczym, podobnie jak sos, w którym pływały. W teorii każdy może sobie dosmaczyć na talerzu, w praktyce jednak to NIGDY nie jest to samo, co doprawienie w czasie gotowania, kiedy smaki mogą się przegryźć. 2:1 dla mamusi.

IMG_3622

No i cava, ewidentnie otwarta wiele godzin wcześniej, prawie pozbawiona bąbelków. Jest taka sztuczka, by napoje się nie odgazowywały, kiedy muszą trochę postać, a nie ma możliwości zamknięcia butelki: należy do niej włożyć łyżeczkę do herbaty (rękojeścią w dół, inaczej się nie da), a następnie taką oto instalację umieścić w lodówce. Szampan oraz wszelkie produkty, które smakują i wyglądają podobnie, lecz nie mają prawa do używania tej nazwy, bowiem nie zostały wyprodukowane w Szampanii, np. wyżej wspomniana cava, wytrzymują tak przynajmniej kilka godzin nie tracąc nic ze swoich bąbelków. Prawdopodobnie nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia fenomenu łyżeczki i w ogóle ten patent trąci lekko zabobonem, ale działa.

Rachunek za dwie osoby prezentuje się następująco:

IMG_3623

Jeśli tam jeszcze wrócę, to wyłącznie na rosół, który wam serdecznie polecam, ale na pewno nie na wodnisty kompot, stanowiący odzwierciedlenie moich wyobrażeń o kompocie z zakładowej stołówki, który wam serdecznie odradzam.

Wieść gminna niesie, że można trafić na innego kucharza i wtedy jedzenie smakuje lepiej.

3 pigs

Magda

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Dodaj komentarz