Mieliśmy się wprowadzić przed Bożym Narodzeniem. Zeszło nam do początku lutego. Innymi słowy: ty planujesz, a gładź szpachlowa się śmieje. Bo nam się wydawało, że wystarczy tylko pomalować ściany. Zabawne. Naprawdę, teraz już myślę, że to zabawne, ale jeszcze tydzień temu miałam pełno w porach, bo stworzyliśmy wyjątkowo misterny plan działania i jeśli zawiódłby jeden czynnik, to bylibyśmy w czarnej dupie. Głównie dlatego, że nasze mieszkanie już wynajęliśmy i ludzie czekali na to, żeby się wprowadzić (a to są strasznie fajni ludzie!). Plan był na tyle misterny, że z piątku na sobotę schła podłoga na piętrze, w sobotę o ósmej rano w sobotę do domu weszła ekipa sprzątająca, a w południe przyjechały pierwsze kartony. I zagrało jak w szwajcarskim zegarku.
Jak wiecie kupiliśmy dom z rynku wtórnego. Wiąże się to z niezliczoną ilością niespodzianek. Co gniazdko, to niespodzianka. Co pokój, to niespodzianka. Mieliśmy tu więc paradę hydraulików, elektryków oraz innych fachowców. A miało być tylko pomalowane, przypominam. Ostatnie dwa miesiące to była jazda bez trzymanki. I prawda jest taka, że gdyby nie mój tato, a w ostatniej fazie jeszcze mama Jacka, Basia, to byśmy polegli na całej linii z bardzo prozaicznej przyczyny – z powodu chronicznego braku czasu. Może do lipca byśmy się wyrobili. Może. Ten tekst powinien być pomnikiem na cześć Adama i Basi. Po prostu sobie wyobraźcie Adasia i Basię na postumencie ze spiżu. To jest to – nasi cisi bohaterowie.
A łazienka? Zaorana do żywego. Tego też nie było w planach. Podobnie jak cyklinowania parkietu w sypialniach. Ale cieszę się jak dziecko, bo łazienka wyszła piękna, a parkiet równie piękny. Łazienkę pokażę Wam w osobnym poście, jest trudna i ze skosem, więc tym bardziej się cieszę, że udało mi się to wszystko tak zgrać, że jest i śliczna i funkcjonalna. I coś Wam powiem: dom to cholernie absorbująca rozrywka. Czaso-hajso-energochłonna rozrywka. Ale cieszy. Od rozpakowywania tych wszystkich gratów boli mnie całe ciało, a najbardziej kręgosłup. Nie wiem ile kilogramów przeszło przez moje ręce, samych książek mamy dużo, nie mówiąc o ciuchach i butach. A kuchennych utensyliów to w ogóle się boję i póki co omijam wzrokiem. Udaję, że ich nie ma. Ale kiedyś będę tam musiała wejść i przestać zamawiać jedzenie przez telefon. Może jeszcze nie dziś. Bo dziś przyznaję sobie medal, order, całuję się w rączkę. Nie podejrzewałam się bowiem o taki brak uczuć względem rzeczy, których wcześniej nie potrafiłam się pozbyć.
Do przeprowadzki zatrudniliśmy firmę, która przyjechała, spakowała meble oraz zawartość szaf, szafek i szuflad i przewiozła. I niczego nie popsuła. To było bardzo mądre posunięcie, ale tu ich rola się kończyła. Tak oto zostaliśmy z kartonami piętrzącymi się pod sufit i przygniatającą świadomością, że chyba nas poebao. To był większy zonk, niż te wszystkie zonki, które wyniknęły w czasie remontu. To wszystko jest nasze? SERIO?!
No cóż, oręż w dłoń i do boju. Zaczęłam od książek i ogarnięcia sobie miejsca do pracy. Bo do książek mam stosunek emocjonalny i raczej nie przewiduję zwrotów akcji w tym aspekcie. Zajęło mi to jeden dzień. A później dobrałam się do ciuchów…
Marie Kondo? Bitch, please… Ja jestem Marie Kondo!
Znacie to nazwisko? Bo ja jeszcze tydzień temu nie znałam. To taka pani, która specjalizuje się w wyrzucaniu ludziom rzeczy i zostawianiu ich w jednej koszuli na grzbiecie. Podobno czują się od tego lepiej.
W sobotę siedziałam na wielkiej rolce folii bąbelkowej, jeszcze w naszym mieszkaniu, panowie pakowali, a ja gapiłam się na błyskawicznie rosnącą stertę kartonów, które zawierały wyłącznie moje ciuchy, buty i torebki. Moje przerażenie było coraz większe, bo ile, na litość boską, jedna kobieta może tego potrzebować?! Naprawdę, miałam jakieś egzystencjalne rozkminy typu: „Jakiego rodzaju człowiekiem jestem? Co mi te przedmioty dają? Dzieci w Afryce głodują, a ty ósmą parę sztybletów kupujesz? Czy to już choroba?” i tak dalej.
Może i mam taki moment w życiu, że sprzątam, zamykam stare sprawy, odpuszczam znajomości, które są dla mnie toksyczne, więc pewnie to trochę na tej fali, ale… Matko i córko, wyrzucanie jest najzajebistszą rzeczą, jaka mnie ostatnio spotkała! Dopiero tutaj, w garderobie, te wszystkie szmaty, sztuka po sztuce, przeszły przez moje ręce. Te, które trzymałam z tak głupich powodów jak: bo do tego schudnę (ha, ha, ha!), bo było drogie, bo jest dobrej jakości, bo się przyda… Basta!
Plaster zrywa się jednym szarpnięciem. Nie lubię cię, ty durny sweterku – jeb w karton. Może i jesteś jedwabna, spódnico, ale nie dopinam się od dwóch lat – jeb w karton. Kiszę cię bluzeczko, bo byłaś droga, ale w moim sczerniałym serduszku i tak nie ma dla ciebie miejsca – jeb w karton. Dolce&Gabbana – jeb. Ralph Lauren – jeb. Cerutti – jeb. Moschino – jeb. Niektóre wciąż z metkami – jeb. Jeb, jeb, jeb! I tak non stop tyram trzy pary dżinsów, dwie bluzy i pięć koszulek. JEEEB!
Marie Kondo ma rację. Można zostać w jednej koszuli na grzbiecie i poczuć się z tym nowo narodzonym.
A teraz biorę się za buty.
<diaboliczny śmiech>
Magda
P.S. Po bojach i przebojach służę namiarami na: sprawdzonego elektryka, hydraulika, stolarza, firmę przeprowadzkową, firmę sprzątającą oraz bardzo kompetentnych ludzi od podłóg. Jeśli jesteście z Warszawy lub okolic i potrzebujecie, to odezwijcie się na priv. Nie obiecuję, że odpowiem natychmiast, ale odpowiem.
Jeśli chodzi o pozbywanie się ciuchów, doskonale wiem co czujesz, bo sama ostatnio przez to przechodziłam 😉 Jeśli jeszcze ich nie wyrzuciłaś polecam oddanie np. do jakiegoś domu samotnej matki lub do Caritasu.
3 Responses
Jeśli chodzi o pozbywanie się ciuchów, doskonale wiem co czujesz, bo sama ostatnio przez to przechodziłam 😉 Jeśli jeszcze ich nie wyrzuciłaś polecam oddanie np. do jakiegoś domu samotnej matki lub do Caritasu.
Nie, nigdy nie wyrzucam, zawsze oddaję.
Uwielbiam sposób w jaki opisujesz świat. Taki porypany, że aż chce się czytać. Pozytywnie 😀