Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Good morning, Vietnam!

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Do Sajgonu docieramy wyczerpani, choć z doby ucieka nam sześć godzin. Temperatura grubo przekracza trzydzieści stopni, więc Jacek czuje się jak ryba w wodzie, a mnie ścina z nóg. Ktoś, kto jeszcze w tych wietnamskich zapiskach się pojawi, powiedział mi, bym opisała pierwsze zapachy, jakie poczuję, kiedy wysiądę z samolotu. Czuję jedzenie. To lekko słodki zapach czegoś smażonego na głębokim tłuszczu, czegoś, co bardzo chciałabym zjeść. Jest też w tej mieszance wilgoć, są spaliny, ale pierwsze wrażenie to jednak zapach jedzenia. Dobrego jedzenia.

IMG_8910

Pomni ostrzeżeń negocjujemy cenę taksówki. Zaczyna się z wysokiego C – 700 000 dongów (1 USD to mniej więcej 21 000 dongów). Totalnie od czapy i dla naiwnych turystów. Ostatecznie osiem kilometrów, które dzielą nas od hotelu przejeżdżamy za 230 000 dongów. I tak trochę przepłacamy, ale taki tu mają klimat.

Tak między wierszami – z okablowania mają doktorat, jak Rumuni.

IMG_8938 IMG_8943

Wpadamy więc w gęstniejącą rzekę skuterów, które płynnie się mijają, wyprzedzają i płynnie jadą pod prąd. Jest też scenka rodzajowa, kiedy policjanci na motocyklach, do tego na każdym po dwóch, rozpędzają ruch na boki, by utorować przejazd komuś w limuzynie z ciemnymi szybami. Drą się, wymachują pałkami i jest całkiem śmiesznie.

IMG_8917

Pół godziny później docieramy do epicentrum wrzawy, jest nieznośnie głośno i duszno, a ulicą wartko płynie coraz gęstsza rzeka skuterów niemiłosiernie trąbiąc i smrodząc. W parku nieopodal grupa starszych ludzi niewzruszenie ćwiczy tai chi i głęboko wdycha niezbyt czyste powietrze. Sajgon się budzi, a my razem z nim. W Polsce jest druga nad ranem.

IMG_8902

Zrzucamy plecaki w hotelu, który wbrew milionom ostrzeżeń, prezentuje się sto razy lepiej, niż zdjęcia w sieci, nie mówiąc o naszym ogromnym pokoju z przeszkloną ścianą i widokiem na najwyższy budynek w Ho Chi Minh. Bierzemy szybki, zbawiennie chłodny prysznic i idziemy zjeść zupę pho. Skoro Wietnamczycy tak zaczynają dzień, to my też. Eat like local, act like local – złota zasada udanych podróży.

IMG_8922

Szybko opanowujemy zasady przechodzenia przez ulicę. Tu nikt się nie zatrzymuje, więc trzeba się dostroić do tego rytmu i płynnie przedostać na drugą stronę. No i nie należy włazić pod nic większego, niż skuter. Wtapiamy się więc w tłum. Albo tylko tak nam się wydaje. Jesteśmy w krainie Liliputów i pewnie z naszymi koszykarskimi metrami wyglądamy dość groteskowo, zwłaszcza kiedy sadowimy się na maleńkich, dziecinnych krzesełkach ulicznych knajp. W kakofonii i smrodzie spalin mieszającym się z wyziewami z kuchni zjadamy naprawdę niezłą zupę, łamiąc przy okazji wszystkie zasady higieny. Jemy wielorazowymi pałeczkami, które stoją w koszyku na stole, siorbiemy jak wszyscy i powoli zaczynamy rozumieć o co chodzi z tym miastem.

IMG_8920

Jest głośno, ciągle coś się dzieje, Wietnamczycy są wrzaskliwi, a jednak w całym tym zamieszaniu, które nie ma ani początku, ani końca, czuję spokój, zen i totalny wyluz gdzieś w środku człowieka. Podoba mi się tutaj coraz bardziej.

Robimy jeszcze małą rundkę po okolicy, po drodze w łapkę bierzemy szaszłyk przygotowany na (niech będzie, że) grillu i po chwili przysiadamy w zaimprowizowanej na ulicy knajpce, gdzie zjadamy fenomenalną wieprzowinę i cudny boczek z chrupiąca skórką, natomiast zgodnie wypluwamy obrzydliwa rybną. Wracamy do hotelu, padamy na łóżko i pozwalamy, by jet lag odciął nam prąd. Budzimy się dopiero kiedy zaczyna się ściemniać i bez chwili zwłoki ruszamy w miasto.

IMG_8929IMG_8949

Najpierw wspaniała lokalna kawa ze skondensowanym mlekiem i lodem, a do niej szklaneczka zimnej zielonej herbaty. Kawa jest mocna jak diabli, orzeźwiająca i genialnie smaczna. Ten zestaw błyskawicznie stawia nas na nogi, więc myszkujemy dalej i wreszcie trafiamy do ulicznej knajpki, w której nie ma ani jednego turysty, za to jest kilkudziesięciu Wietnamczyków. W miarę jak gości przybywa, obsługa dostawia miniaturowe krzesełka i małe stoliki, a knajpa coraz szerzej rozlewa się na chodnik. Nie mówią po angielsku, więc wskazujemy palcem to, co najbardziej nam się podoba na stołach sąsiadów. Jest cudownie miło, prawdziwie i smacznie. Gdzieś brzegiem stołu przemyka karaluch, ale jest tak mały i wątły, że nie mam sumienia przywalić mu z laczka, więc tylko funduję mu darmowy przelot na chodnik.

IMG_8955IMG_8964

Dziko objedzeni uciekamy na ostatnie piętro jakiegoś hotelu, który ma bar na tarasie. Trochę zmieniamy rzeczywistość i zjadamy m.in. lekki, delikatny i bardzo orzeźwiający tatar z krokodyla, który kosztuje więcej, niż wydaliśmy w ciągu całego dnia. Nie słychać tu tak bardzo miasta, więc otwieram laptopa i spisuję na bieżąco.

IMG_8982

Czy ta wyprawa zapowiada się ciekawie, obiecująco i smacznie? Tak, tak i tak. Kiedy tu lądowaliśmy nie miałam żadnych wyobrażeń i oczekiwań. I to chyba najlepszy prezent, jaki mogłam sobie zrobić.

Magda

P.S.

IMG_8981

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Dodaj komentarz