Podróż z Sajgonu do Cai Be zajmuje nieco ponad dwie godziny. Jesteśmy w busie sami z kierowcą i przewodnikiem. Po drodze mijamy zielone dywany pól ryżowych, uprawy ananasów, trzciny cukrowej i oczywiście miliard skuterów urągających wszelkim zasadom ruchu drogowego.
Już wiem, że tutaj trzeba porzucić wszelkie reguły, którymi nasiąkliśmy. Oni mają własne – nie lepsze, nie gorsze, po prostu inne. W busie wi-fi śmiga jak złoto, ale nie odrywam oczu od okien. Jeszcze ciekawiej robi się, kiedy docieramy do Cai Be. Nędza to dobre określenie. Jest biednie, chatynki pokryte są czym się da, wszędzie wala się masa śmieci, a życie toczy na ulicy. Miga mi taki obrazek: w otwartym na oścież domu ktoś wypełnia macicą perłową ogromne, dwuskrzydłowe drzwi. Niebawem mam się przekonać, że jest to jedna z piękniejszych rzeczy, jakie widziałam w Delcie Mekongu.
Pewnie, że wcześniej trochę poczytałam, oglądałam zdjęcia, więc jestem bardzo ciekawa jak wypada porównanie internetu z rzeczywistością. Rzeczywistość przegrywa z kretesem. To nie są jakieś ściemnione, wybiórcze zdjęcia. Tam po prostu tak jest, są dokładnie takie kolory i takie pejzaże. Gdybym chciała to zmanipulować, na jednej łódeczce z owocami natrzaskałabym tyle ładnych zdjęć, że wystarczyłoby na dwa posty.
Chyba przewodnik skumał, że jesteśmy totalnie rozczarowani, bo wreszcie coś się zaczyna dziać. Zabiera nas na normalny targ na lądzie. Taki dla miejscowych, nie dla turystów i możemy zobaczyć, czym żywi się Delta Mekongu. Poza zupełnie zwykłymi produktami można tu dostać szczury, myszy czy żaby, które są już oskórowane i bez głów, a jednak wciąż wywijają w misce kankana. Niby wiem skąd pochodzi jedzenie i że niektóre produkty kiedyś miały twarz, marzenia i plany na przyszłość, ale ten obrazek robi na mnie potężne wrażenie. Prędko nie zjem żabich udek.
Mekong jest osią życia tych ludzi. Jest początkiem i końcem przewodu pokarmowego. Domy wzdłuż brzegów stoją na wysokich palach, bo takie są dzienne wahnięcia poziomu wody. Odwrotnie, niż u nas, strona od wody nie jest miejscem na taras, lecz zapleczem. Rzeka ma swoje funkcje: jest traktem komunikacyjnym, miejscem pracy, spiżarnią, czasem też domem.



Mimo, że wyraźnie prosimy o pominięcie typowo turystycznych atrakcji, takich jak wytwórnia papieru ryżowego, gdzie jedna baba siedzi i robi, a trzydziestu turystów stoi w kółku i trzaska zdjęcia, to nie wszystko udaje nam się przeskoczyć. Na przykład dwudziestominutowej wycieczki pychówką po jednej z odnóg, podczas której nie ma do zobaczenia nic, poza wyspami swobodnie dryfujących śmieci. Nie odmawiamy jednak, bo gdybyśmy to zrobili, to wątły, drobny i ewidentnie bardzo ubogi operator pychówki nie dostałby swoich paru groszy.
Delta Mekongu dla każdego wrażliwego i myślącego człowieka jest po prostu bardzo smutnym miejscem. No i nie jest to dobre miejsce na ponadprzeciętne doznania kulinarne, o czym przekonujemy się chwilę później. Dobijamy do brzegu i udajemy się na zajęcia z gotowania. Kiedy okazuje się, że mamy do przygotowania sałatkę z papai i sajgonki dostajemy głupawki. Cała operacja zajmuje nam kwadrans, jedną ręką skręcamy sajgonki, drugą popijamy soczek i zastanawiamy się, co tu właściwie robimy?
Chyba oboje czujemy ulgę, kiedy wracamy do Sajgonu. Jesteśmy diablo głodni, więc nawet nie wchodzimy do hotelu, tylko odwracamy się na pięcie i idziemy coś upolować.
Scenka rodzajowa: siedzimy w knajpie, jemy, pijemy lokalne piwo, które jest całkiem do rzeczy. Każdą kolejną butelkę zamawiamy na spółkę, bo przecież zaraz mamy iść, a jednocześnie z każdą kolejną lepiej się siedzi. Obok kilku Wietnamczyków, też trenują. Chyba ilość butelek na naszym stole robi na nich wrażenie, bo stawiają nam zupę i frytki. Nie wiem, co to za zupa, ani jak się nazywa, ale jest zajebiście dobra. W rewanżu stawiamy im piwo. Później oni nam. No to znowu my im. Międzynarodowe porozumienie ponad barierami językowymi. Wpadamy w błędne koło, bo nie chcemy tych karesów przerwać pierwsi, aby ich nie urazić. Najbardziej rezolutny spośród naszych sąsiadów klepie Jacka po brzuchu, podskakuje i kilka razy go obejmuje. Jest śmiesznie. Chwilę później dzieci właściciela knajpy ciągną Jacka do kuchni, aby im pokazał jak robi się dobre frytki. No, rzeczywiście, frytki nie są tu najlepsze. Pokazuje im więc jak się z nimi obchodzić, jak smażyć w dwóch różnych temperaturach, itd. Dzieciarnia zachwycona efektem. Pijemy jeszcze więcej piwa i śmiejemy się jeszcze głośniej. Wietnamska sobotnia bania.
Jeśli ktoś mówi, że Wietnamczycy nie są zbyt wylewni, to znaczy, że nigdy się z żadnym nie upił.
Wracamy do hotelu koło północy, prosimy o zarezerwowanie biletu na poranny autobus do Da Lat i następną rzeczą, jaką pamiętam, jest budzik dzwoniący o szóstej rano.
Spisuję to wszystko na świeżo, właśnie siedzimy w autobusie z Sajgonu do Da Lat. Tutaj autobus to sto razy lepsza opcja, niż samolot. Co prawda przejechanie 300 km. zajmuje sześć – siedem godzin, ale za to widzimy po drodze walkę kogutów, kilka wesel, które od drogi oddziela tylko kolorowy materiał, faceta jadącego na skuterze w pozycji lotosu, innego wiozącego tak na oko pięćdziesiąt żywych gęsi… I pojmujemy, że nie ma rzeczy tak dużej, aby nie dało się jej przewieźć na skuterze.
Podróżujemy luksusowo – autokarem sypialnym. Każdy ma swoje fotelo-łóżko, a kosztuje ta przyjemność dokładnie tyle, ile w Sajgonie taksówka z lotniska do hotelu, czyli 230 000 dongów. Niestety nie działa wi-fi. Chyba złożę reklamację.
No więc jedziemy w góry. Zamiast kimać siedzę na schodkach obok kierowcy i walczę z dojmującą potrzebą puszczenia pawia. To nie kac, to jedzenie. I chyba nawet dokładnie wiem co – świeża sprawa, śniadaniowa. Nie uważałam, żarłam wszystko, co mi wpadło w ręce, więc nie jestem szczególnie zaskoczona. Tylko moment na takie atrakcje niezbyt trafiony. Szczęśliwie po kilku godzinach solidne polskie bakterie w moich jelitach wygrywają, a to znaczy, że nadal będę żarła wszystko, co mi wpadnie w ręce. Polska – Wietnam 1:0.
Mimo, że już jest w porządku resztę podróży spędzam w tym samym miejscu. Stąd najwięcej widać. Jedziemy w żółwim tempie, jeśli w porywach przekraczamy 80 km/h, to jest wielkie święto i dziwię się, dlaczego pasażerowie jeszcze nie klaszczą. Średnia prędkość to bezpieczne cztery dychy na liczniku, bo o ile jakość drogi dla kogoś, kto przyjechał z Polski wcale nie jest taka zła, to przyklejone do niej budynki i zagęszczenie ruchu nie pozwalają na więcej. Trzysta kilometrów niekończącej się wioski miejscami płynnie przechodzącej w miasto.
Jestem kompletnie zafascynowana ich stylem jazdy, jej płynnością i bezbłędnym odczytywaniem intencji innych uczestników ruchu. Jeśli ten trąbi, to tamten wie, że ten wie, że tamten wie, co ma zrobić. Bez patrzenia. Info dla chłopaków – Jacek wrzuca sporo tego na swój prywatny Instagram, więc możecie go tam podejrzeć.
Kiedy wreszcie powoli ubywa zabudowań, pojawia się coraz więcej strzelającego w niebo, soczyście zielonego bambusa. Trafia się też dorodny bieluń dziędzierzawa, czyli czarcie ziele. Dziwne, że przy tak mocno antynarkotykowej polityce nie wypalają go do żywej ziemi. Wietnam leży na jednym z głównych przemytniczych szlaków, więc walczą z tym, jak mogą. Niech wam nie przyjdzie do głowy kupić tu sobie jakiejś wesoluchnej marychy, bo możecie za to trafić na długie lata do więzienia o zaostrzonym rygorze.
No dobrze, zabudowania się kończą, czy więc przyspieszamy? Ależ skąd! Zaczynają się góry, a razem z nimi zakręty. Koło szesnastej wysiadamy na dworcu w Da Lat. Jest piętnaście stopni i zupełnie inna rzeczywistość.
Magda
4 Responses
Magda, super tekst, cudownie, że bez tych wszystkich turystycznych ubarwień!
Dziękować 🙂
My byliśmy tydzień w Delcie Mekongu i bardzo nam się podobało. 🙂 Chociaż było brudno, to fakt, ale przygoda wspaniała! Widzieliśmy bardzo autentyczne miejsca a z jedzeniem bywało różnie, tak jak w całej Azji. Wszystko zorganizowaliśmy na własną rękę, o ile można było coś takiego zorganizować. Zazwyczaj improwizowaliśmy na miejscu. Zdarzało się ze nie mieliśmy żadnego transportu z jednego miasteczka do drugiego (ostatecznie ktoś z kimś zagadał i ktoś nas podwiózł autobusem, a później zostawiono nas na stacji i tam ktoś inny odebrał nas samochodem…). Jak to w Wietnamie, istny kosmos 🙂 Tutaj zapraszam do naszej przygody: http://www.travelbloggia.pl/wietnam/delta-mekongu-na-wlasna-reke-czy-warto/
Pływający targ w Delcie Mekongu trzeba oglądać z samego rana czyli około 6:00 bo wtedy jest najwiecej łódek. Dlatego jeżeli ktoś chce koniecznie to zobaczyć to musi zostać tam na conajmniej 2 dni. Ja byłam jeden i mam podobne przemyślenia jak autorka artykułu. Mimo to Wietnam wspominam miło.
Pozdrawiam