Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

karabach

Górski Karabach – kraj, którego nie ma

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Zanim opowiem Wam o Górskim Karabachu i jednym z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie widziałam w życiu, musimy zacząć od kilku informacji, które są ważne w kontekście podróży do tej części świata. Najważniejsze najpierw: nie bójcie się. Nie bójcie się, bo nie ma czego. A ja Was wyposażę w takiego przewodnika, że będziecie się czuli bezpieczniej, niż z matką, ojcem i dziadkami, zamknięci w poniemieckim bunkrze z rocznym zapasem konserw i wody.

Górski Karabach to miejsce, które spokojnie możecie traktować jak część Armenii. Mieszkają tu Ormianie, waluta jest ta sama, ale z drugiej strony mają swój rząd i swoją flagę. Azerbejdżan regularnie atakuje Karabach, ale tutejsi Ormianie mają w najnowszej historii kilka naprawdę spektakularnych akcji. Hardzi są. Ojciec Vahaga, najlepszego z kierowców, walczył po ormiańskiej stronie i był jednym z większych bohaterów wojennych. Jeśli chcecie, to poczytajcie trochę o tym konflikcie, to trudny temat.

Populacja Górskiego Karabachu to ok. 150 tys. ludzi. Znacznie mniej, niż każdego miesiąca czyta ten blog. Taka skala porównawcza. Może nie ma ich wielu, ale są cholernie waleczni i z sercem na dłoni, dlatego jeśli zagna Was do Armenii czy Gruzji, spójrzcie też przychylnym okiem na Karabach. Niech będzie w nim jak najnormalniej, niech przyjeżdżają turyści, i to miejsce i ci ludzie mają znacznie więcej do zaoferowania, niż możecie się spodziewać. A najlepsze rzeczy są całkiem za darmo.

Górski Karabach, jako kraj, nie istnieje na mapach, bo nikt go nie chce uznać. Byłoby to jednoznaczne z wejściem w konflikt z Azerbejdżanem, a konflikty nikomu nie są na rękę. Jednak ilekroć o Karabachu rozmawialiśmy z ludźmi w Armenii, wszyscy mówili o tym miejscu bardzo ciepło, a nas klepali po plecach z uznaniem, że nie jesteśmy cipkami i zdecydowaliśmy się tam pojechać. Tu Ormianie i tu Ormianie. Ale to w Karabachu jest większa szansa spotkać Ormianina o niezmieszanej krwi, czyli… rudego i z błękitnymi oczami. Tak, wiem, też byłam zaskoczona.

Naprawdę niebezpieczne tereny to styk Górskiego Karabachu i Azerbejdżanu, gdzie nie ma granicy, tylko wojna. Rzeczywiście regularnie tam strzelają, ale poza tym obszarem życie toczy się własnym rytmem i jest spokojnie. Przejście graniczne z Armenią jest otwarte i bezproblemowe, tylko trzeba pamiętać, żeby po przyjeździe zameldować się w urzędzie, wnieść opłatę i grzecznie poprosić, żeby nie wklejali wizy do paszportu, tylko dali luzem. Z wizą z Karabachu na pewno nie wpuszczą Was do Azerbejdżanu, możliwe, że do Stanów też nie. A po co wyrabiać nowy paszport, kiedy stary wciąż nadaje się do użytku, prawda?

Alladyn chciałby taki mieć

Zatrzymujemy się w stolicy, Stepanakercie, gdzie docieramy późnym wieczorem, więc pierwszą rzeczą, jaką robimy rano, jest załatwienie wiz. A później jedziemy do fabryki dywanów. Tu mała dygresja. A właściwie dwie. No, góra trzy. Kiedy przyjrzycie się fladze Armenii i fladze Górskiego Karabachu zauważycie, że są identyczne, poza jednym detalem. Na karabaskiej dodano bardzo charakterystyczny biały wzór, który w symboliczny sposób oddziela Górski Karabach od Armenii, ale ma także drugie znaczenie – nawiązuje bowiem do tradycji tkania dywanów, których wzory najpierw rysuje się na papierze milimetrowym. Ten wzór na fladze to właśnie kilka małych kwadracików, zupełnie jak z papieru milimetrowego.

No i my w tej fabryce, do której dojeżdża się dróżką bez asfaltu, jakimiś opłotkami, w tej oto fabryce, w której ręcznie tka się najlepsze dywany na świecie, ręcznie farbuje wełnę naturalnymi barwnikami, gdzie sposób tkania właściwie niewiele odbiega od tego sprzed stu lat – tu właśnie jesteśmy. Tutaj będzie druga dygresja. Persom tak bardzo podobały się karabaskie dywany, że przesiedlili do siebie całą wieś, która w tkaniu się specjalizowała. Widocznie mieli dobry marketing oraz zacny PR, bo perskie dywany uważa się za jedne z najlepszych. Jedne z, bo te najlepsze wciąż pochodzą z Karabachu. No i my w tej fabryce, wybieramy najpiękniejsze z najlepszych, dywany za tysiące dolarów, które tutaj i tak są tanie, bo te same sprzedawane w Moskwie kosztują już kilkanaście. Oglądamy, przebieramy, dumni ze swego sprytu, bo wymyśliliśmy, że dwa będzie łatwiej negocjować, niż jeden, a z tyłu głowy mamy, że trzydzieści – czterdzieści kilometrów dalej strzelają. I to jest w sumie kwintesencja dzisiejszego Karabachu. Dla mnie ta wycieczka podszyta jest jakimś smutkiem, choć przecież cieszę się nią ogromnie.

Magiczne Parasolki

Później jedziemy do klasztoru Gandzasar, mówią, że to święte miejsce, że ostrzeliwano ten kościół, ale pocisk utkwił w murze i nic się nie wydarzyło. I tak tkwi w tym murze do dziś. Ale ja nie o kościele, bo widzieliśmy ich w czasie tej podróży sporo, ja chciałam o czymś innym. O czymś, czego – z góry wiem – nie będę umiała opisać tak, żebyście poczuli choć ułamek zajebistości tego miejsca. Po porostu MUSICIE tam kiedyś pojechać.

Zontik czyli Parasol – tak się tłumaczy nazwę tych wodospadów. Gdyby Armenia i Karabach były choć trochę bardziej wypromowane, to kolejka byłaby tu większa, niż na Gubałówkę w weekend majowy. Parasolki są jednym z najbardziej niezwykłych i magicznych miejsc, jakie widziałam w życiu. Aby się do nich dostać, trzeba zejść do głębokiego wąwozu, spacer w dół zajmuje jakieś 30-40 minut, pod górkę nieco więcej. Dołem płynie rzeka, a tym, co bardzo intryguje są ruiny kamiennych domków, opuszczonych przez ich mieszkańców w latach 50. ubiegłego wieku. Wioska Hugenotów liczyła zaledwie 130 mieszkańców i została przez nich porzucona w wyniku azerskiej dyskryminacji. Nad wąwozem góruje Szuszi, miasto o równie ciekawej historii, jednak z dołu jest zupełnie niewidoczne. Część zabudowań leży tuż nad rzeką, a pozostałe na stromym zboczu. Zresztą w drodze powrotnej spotykam starszego pana, który mówi, że idzie odwiedzić swojego dziadka, który leży na tamtejszym cmentarzyku. Po kilku minutach marszu w górę rzeki docieramy do przepięknych wodospadów. Szczęki opadają nam z hukiem, a jak już w końcu jesteśmy w stanie je podnieść, to włazimy do jaskini ukrytej za wodospadem, część z nas po prostu wskakuje do wody, a reszta siedzi i się gapi (to ja).

Parasolki to jest magia. Bo przyroda, bo niezwykłość tego miejsca, bo niegdysiejsi mieszkańcy, którzy radzili tu sobie w sposób niebywały, mieli nawet własne młyny, bo to wszystko jest wciąż takie namacalne, a jednocześnie tak skryte przed wścibskim okiem. Parasolki to jest sztos. To jest miejsce, w które na pewno wrócę, ale z namiotem i na kilka dni. Bardzo chcę tam dłużej pobyć.

Zjeść Karabach

Przytrafia nam się też genialny popas. Przy drodze mała, niepozorna budka. Zatrzymujemy się tylko po żangialov hac – robione na świeżo placki z dzikimi ziołami (słyszałam dwie wersje, jedna mówi, że ziół ma być 27, druga, że 22. Na nasze potrzeby możemy te liczby sprowadzić do określenia „cholernie dużo”). Karabach to najlepsze miejsce, aby spróbować prawdziwych żangialov hac. No więc zatrzymujemy się tylko po placki z cholernie dużą ilością ziół. Nic tu niby nie ma – obok bije źródło, w budce kawałek blatu, mała lodówka i koza, w której buzuje ogień. Siadamy przy stole i nagle pojawia się tan, genialny domowy ser owczy, zaraz za nim świetne wino (także domowe), później nasze placki, Vahag już na kozie smaży ziemniaki, bo akurat były, a pani nam mówi, że mogliśmy dać znać wcześniej, to jeszcze by nam szaszłyki zrobili. I teraz dochodzimy do momentu, w którym muszę napisać o jednej bardzo, bardzo ważnej rzeczy. Ormianie są niebywale gościnni i dotyczy to jednakowo Karabachu i Armenii. O ich podejściu do kuchni napiszę osobny tekst, bo to pasjonujący temat, ale ormiańska umiejętność zrobienia w pół godziny imprezy z uginającymi się od jadła i napitku stołami to coś, o czym powinno się się opowiadać legendy.

Klimat tworzą ludzie

No i mieliśmy przygodę. Bo podróże bez przygód są bez sensu. Niejedyną, ale ta jest dość istotna w kontekście i bezpieczeństwa w Karabachu i opowiadania o Ormianach w ogóle. Na początku trochę się dziwiłam, że Vah zostawia czasem otwarte na oścież drzwi od samochodu, kiedy w środku zostawialiśmy mnóstwo rzeczy. Dopiero później dotarło do mnie, że tu nie kradną. Nie kradną, nie kantują, nie oszukują. Prawie się zaczęłam jąkać. Ormianie to po prostu dobrzy, uczciwi ludzie. A życie z miejsca dało dowód na potwierdzenie tej tezy.

Otóż Kuba, i to już naprawdę nie jest istotne dlaczego tak się stało, a z pewnością najmniej wspólnego ma z tym gruszkówka, zostawił w karabaskim hotelu kosmetyczkę. Peszek chciał, że zadołował sobie w niej trochę dolarów. Zgubę zauważył dopiero wieczorem, kiedy zameldowaliśmy się w hotelu w Goris, już w Armenii. No nic, jest Vahag, on na pewno Kubę uratuje. Vah więc dzwoni, a druga strona sprawnie podejmuje działania naprawcze. Kilka godzin później dostajemy telefon, że po odpytaniu pracowników kosmetyczka została szczęśliwie odnaleziona. I teraz trzymajcie się krzeseł – następnego dnia facet przyjeżdża z Karabachu i ją przywozi, łapiąc nas gdzieś tam w drodze do Erywania. Czy czegoś brakowało? Ależ! Czy chciał znaleźne? A skąd! Nawet dziękczynną butelkę wódki Kuba musiał mu wciskać na siłę.

I tacy właśnie są Ormianie, że najpierw zakochujesz się w nich, a dopiero później w kraju.

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

karabach

Magda

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

7 Responses

  1. Super wyprawa! Wpisuję sobie na listę – serio 😉 Dobrze, że piszesz o ròżnicach w postrzeganiu kraju, a jego wyobrażeniach. Mi zdarzało się podróżować i to solo w miejsca uznane przez laików za niebezpieczne i też w faktycznie niebezpieczne. Wyssane z tv fałszywe wyobrażenia na temat miejsc/ludzi to jest prawdziwa plaga, z ktòrà spotykam się non-stop. Ludzie ferują ostateczne opinie o miejscach, na podstawie zasłyszanych w tv czy przeczytanych w gazetach pojedyńczych faktów. Zresztą ten kij ma dwa końce – kiedyś usłyszałam od obcokrajowca zagranicą, że Polska to kraj gdzie jest tylko zimno, wszyscy ludzie piją wódkę, są sami fanatycy katoliccy i ogólne zacofanie taki skansen Europy, kobiety nie mają praw, albo tylko pozorne, a dzieci morduje się i zakopuje w beczkach… I też ciężko było wytłumaczyć, że tak, ale to tylko ziarnko prawdy. Podróże kształcą (a nie tv) – to chyba nigdy nie przestanie być aktualne. Pozdrawiam i czekam na więcej!

  2. Ja niestety zaraz na początku podróży po Armenii zostałam naciągnięta na niemałą kasę w przydrożnej knajpce. Ot, zajechałam wygłodniała, ugoszczono mnie jak królową, o cenę nie pytałam (bo w końcu to Kaukaz, tam nie może być drogo), a tu niespodzianka. I to mocno zawyżona niespodzianka – poznałam później tamtejsze realia i znacznie odbiegały od pierwszego rachunku, o ile pamiętało się o zapytaniu o cenę na początku. Ormianie bywają chytrzy, gdy widzą turystów – to samo jest w Azerbejdżanie czy republikach środkowoazjatyckich. Jednak gdy przestają postrzegać Cię jak skarbonkę (o ile im to umożliwisz), to potrafią być jednym z najgościnniejszych narodów, choć z pewnością ustępują Gruzinom.

    Nie zapominajmy również, że są mocnymi nacjonalistami i rozmowy na tematy polityczne zazwyczaj kończą się splunięciem w stronę Azerbejdżanu.

    Polecam muzeum wojny w Stepanakercie. Niebagatelne doświadczenie.

    1. Miałem dokładnie takie samo doświadczenie. Królewskie śniadanie na 2 osoby w Eczmiadzyn, rachunek na 8000 dram.
      Mimo wszystko nie żałuję, warto było poznać fantastycznych ludzi.

    2. Po 1,5 roku związku z Ormianinem sama mam ochotę pluć w stronę Azerbejdżanu. Z drugiej jednak strony Ormianie są realistami i wiedzą, że rząd rządem, a ludzie są ludźmi. Narzeczony bardzo ciepło mówił o Azerach poznanych na projekcie w Gruzji i ubolewał, że ze względów politycznych prawdopodobnie szybko się nie spotkają.

Dodaj komentarz