Niektórzy tu jęczą, że jest mało recenzji. Jest mało, bo jest mało perełek, a mój żołądek to nie śmietnik. Od dawna nie rzucam się na każdą nowość, raczej spokojnie szukam miejsc, które są ponadprzeciętne. Owszem, czasem to trwa, bo jest ich mało, ale jak już znajdę, to… Ach!
Zapraszam Was dziś do Sztynortu, jednego z ważniejszych mazurskich portów, w którym jest niewiele (poza pałacem, obecnie w remoncie). Nawet jeśli akurat Sztynort nie będzie na Waszej trasie, to zachęcam Was do wybrania się tu specjalnie. Gdyż dzieją się tu najprawdziwsze cuda.
Jak wiecie krok po kroczku zmierzam w kierunku budowy domu na Mazurach. Dość już się tu zakolegowałam, stąd wszystkie najlepsze smakołyki, które rozchodzą się pocztą pantoflową zawsze docierają i do moich uszu. Dotarł i ten. Bez chwili zastanowienia wsiadłam w samochód i pognałam na spotkanie z przeznaczeniem. To znaczy ten hot dog z ośmiornicą był mi pisany, wiem to.
Stacjonuje tu postawny Portugalczyk z sympatyczną polską żoną i jest to ze wszech miar dobry duet. Z nim tylko po angielsku, z nią po naszemu, zaś “prato do dia” znaczy “danie dnia”. Zanim płynnie przejdziemy do tego, co lubimy najbardziej chciałabym się odnieść do cen, bo wiem doskonale, że pojawią się oburzone głosy przebąkujące coś o cenach z kosmosu oraz że to food truck. Już tłumaczę. Wszystko byście darmo chcieli… A nie, czekaj, na spokojnie: przede wszystkim produkt dobrej jakości wszędzie kosztuje tyle samo. Po drugie dużo tu owoców morza, a jak zapewne wiecie właśnie wzrósł VAT na te frykasy do 23 %. Nie będę tego komentowała, kto ma rozum, ten rozumie. Po trzecie każda porcja jest tu pełnoprawnym daniem i jedna spokojnie wystarczy by zaspokoić głód. I to w sumie tyle. A teraz posilmy się w spokoju.
Menu jest krótkie i może się zmieniać w zależności od dostępności produktów. Mam jednak nadzieję, że hot dog z ośmiornicą stanie się ich flagowym daniem i będzie dostępny zawsze, jest to bowiem szczerozłoty cud! W sporej, pszennej bułce znajdziecie pastę z ciecierzycy, całą mackę ośmiornicy o konsystencji masła, mnóstwo kolendry, duszoną cebulę i stos chrupiącego, prażonego batata. To jest tak wspaniała przygoda, że musicie jej skosztować choć raz!
W menu znalazłam też caldeiradę, portugalski gulasz rybny (25 zł), krewetki w sosie coco-curry (22 zł), krewetki na białym winie z czosnkiem (34 zł), tapas z anchoi (10 zł) i tapas z owocami morza (18 zł). Na stół z kolei trafiło co następuje: najmniej wyględna, ale przepyszna bifana (16 zł) – pszenna bułka z mięciutką, delikatną i fenomenalnie doprawioną karkówką. Dalej zupa z regionu Alentejo (25 zł) brzmiąca na tyle enigmatycznie, że koniecznie musiałam się dowiedzieć czym jest. Od razu mówię, że jeśli będziecie tam w parze, to albo zjedzcie ją na spółkę, albo każdy niech zamówi swoją. Jest to bowiem szalenie aromatyczny, mocno czosnkowy bulion z nieprzebraną ilością ryby, krewetkami i kolendrą rozkosznie zwieńczony jajkiem sadzonym o płynnym żółtku. A to wszystko otoczone wianuszkiem grzanek. Ta zupa to jest taki konkret! Podobno albo się ją kocha, albo nienawidzi. Ja zdecydowanie zaliczam się do pierwszej grupy. Na koniec wjechały jeszcze grzanki z lekko kwaśną, bardzo charakterną pastą z tuńczyka i delikatnymi owocami morza (18 zł).
To miejsce jest skarbem. Należy je szanować i dawać zarobić, niechaj trwa na chwałę wspaniałego jedzenia. Na rachunku ostatni pozycja to puszki z portugalskimi sardynkami, więc nie sugerujcie się ostateczną kwotą, którą zapłaciłam, ale wiedzcie, że takie konserwy też tu kupicie. Do tego rzemieślnicze piwa, pyszny widok na sztynorcki port i… tak można żyć!