Powiedzmy sobie wprost – miejsca z “karczmą” w nazwie w najlepszym wypadku z daleka pachną przaśną kuchnią uznaniowo lokalną (uznaniowo, bo w menu jest zwykle i lokalnie i pizza), a w najgorszym tanią, przepracowaną fryturą. Być może pozytywne wrażenia podbija tu element zaskoczenia (rym przypadkowy), ale faktem jest, że tutejsza kuchnia jest fenomenalna i wybiega daleko poza to, czego spodziewamy się pod szyldem “karczma”.
Ani sposób podania, ani doskonałe wyczucie smaków, ani produkty, które lądują na talerzach gości nijak nie chcą być karczmiane. Tak samo jak śmiesznie niskie ceny w stosunku do jakości nijak nie przystają do tego, co za nie dostajemy. W dużym mieście byłyby o 50% wyższe. Minimum. I gdyby przypadkowy podróżny nie wiedział, że pod tym oto dachem kryje się prawdziwy skarb, to w swej nieroztropności minąłby ten przybytek w poszukiwaniu czegoś godniejszego. I nawet by nie wiedział, że popełnił jeden z większych błędów w życiu. Rzecz w tym, że na całym Podlasiu równie godne adresy można policzyć na palcach jednej ręki! Dlatego ten zanotujcie skrupulatnie.
My cisnęliśmy sporo ponad godzinę w jedną stronę tylko po to, żeby zjeść tu obiad. Nie żałuję ani jednego kilometra po żwirowych podlaskich dróżkach. A teraz może przejdźmy już do konsumpcji, bo mi w brzuchu burczy.
Na początek tatar, tatarek, tatarunio! Tatar ze świecy wołowej to rzadkość, bowiem świeca to część przepony. Uznawana jest za najlepszy fragment mięsa z całego wołu, jest szczególnie delikatna i ma doskonały smak. Czasem nazywana jest z francuska “ongletem” lub z angielska “hanger steakiem”, albo po prostu “kawałkiem rzeźnika” – tu chodzi o to, że ten zostawia dla siebie najlepsze kąski, czyli właśnie świecę. I rzeczywiście mięso jest delikatne, doskonale dosmaczone majonezem borowikowym i kurkami. Ten tatar to szlachcic wśród tatarów. I kosztuje 20 zł. No, trzymajcie mnie!
Z zup zamawiamy… wszystkie. Świetny jest żurek – gęsty, zawiesisty, kwaśny, taki najprawdziwszy z prawdziwych. Chłodnik znowuż musiałam trochę dosolić, bo skręcał w stronę słodkawych nut, ale to moja prywatna preferencja. Warto zauważyć, że jest gęsty i pięknie podany, odznacza się intensywnym kolorem i smakiem. No i kurkowa…
Kurkowej pozwolę sobie poświęcić osobny akapit, bowiem na to zasłużyła. Z jednej strony to taki cudownie domowy, pełny smak, dzieło skończone. A z drugiej ilość kurek powala na łopatki. Serio, tego się nie robi ludziom. Jak ja w domu teraz ugotuję kurkową i – powiedzmy – NIE dodam do niej wiadra kurek i co? I ona ma mi smakować? To jest taka rozpusta, taka perwersja, taki hedonizm, że nie tylko łyżka staje!
Z dań głównych wjechało co następuje: pierś z kaczki z groszkiem cukrowym, puree z dyni i doskonałym demi glacem. To nie są mocne akordy (poza sosem), to jest piosenka o łagodności. Mięso idealnie usmażone, nęcące różowym środkiem i delikatne.
Z kolei comber jagnięcy podany z puree z groszku, fasolką, bobem i ciecierzycą to już inna rozmowa. Mięso jest bardzo delikatne, technicznie przygotowane doskonale i nie mamy wątpliwości co jemy. Lubię smak jagnięciny, choć wiem, że to nie jest ulubione mięso wszystkich ludzi. Ale jeśli Wy jesteście w tej samej frakcji, co ja, to tu będziecie więcej, niż zadowoleni.
Dalej pięknie soczysty schabowy z kostką smażony na smalcu wołowym podany z klasycznym puree ziemniaczanym. Dla zachowania zdrowia psychicznego nie chcę wiedzieć ile te ziemniaki przyjęły masła. A do tego ogórek małosolny – ciach. Bardzo mi się podoba, że ich podejście do produktów jest pełne szacunku, że ten schabowy został zrobiony zgodnie ze sztuką, że w każdym daniu odnalazłam bezbłędnie opanowane techniki gotowania. Zmartwiło mnie tylko, że pozostali goście przy innych stolikach zamówili prawie wyłącznie schabowe. Może to przypadek, a może po prostu nie wiedzą jak wiele uciech ich omija?…
Na koniec tej parady wspaniałości jeszcze sagan z kapustą po podlasku. To po prostu rodzaj naprawdę smacznego (choć tym razem nieco przesolonego) gulaszu zapieczonego pod czapą ziemniaków. A kapusta – marzenie.
Nie mogę powiedzieć, żebym szczególnie optymistycznie zerkała na dział “desery”, ale skoro mieli pączka, to musiał obligatoryjnie wjechać. Tak po prostu jest skonstruowany świat i koniec. Pączek bardzo ciekawy był to, bo ciepły, o wnętrzu delikatnym i puchatym oraz lekko chrupiącej skórce. Przyjemność przypłacona wytrzeszczem oczu.
Daję tej knajpie wszystkie tłuste prosięta, jakie mam. Uważam, że jest to jeden z TYCH adresów. Adresów, których jest niewiele i które kolekcjonuje się z ogromną pieczołowitością, z nabożeństwem wręcz. Dlatego walcie jak w dym. Choćbyście drogi mieli nadłożyć albo utyć, albo jedno i drugie, mówię Wam: WARTO SIĘ POŚWIĘCIĆ!
Ludziom dobrej roboty szacunek i uznanie oraz prawdziwa sława! Dlatego podaj dalej, niech wszyscy będą grubi. I szczęśliwi. Ale przede wszystkim grubi 😉