W tej chwili nie znam gorszego miejsca na wakacje nad Adriatykiem, które jest równie blisko Polski. Tu wszystko jest nie tak: woda w morzu ciepła, słońce świeci non stop i jeszcze do tego mili ludzie. Skandal! Dość powiedzieć, że w czasie krótszym, niż dwa lata byliśmy tu już trzy razy.
Nie wiem w sumie jak ten Piran znalazłam. Jakoś. Byliśmy wtedy w Turynie na Salone del Gusto (nota bene fatalny wyjazd, fatalny…). W Polsce już przepiękna deszczowa jesień, nasza ulubiona pora roku, a tam na drzewach dorodne kaki w pełnym słońcu. Nic, tylko sobie strzelić w głowę. Mieliśmy jeszcze dwa albo trzy dni w zapasie, więc zaczęliśmy szukać czegoś nad wodą, żeby złapać jeszcze trochę słońca i udręczyć się świętym spokojem. I wtedy jakoś mi wyskoczył ten nieszczęsny Piran. Miasteczko okazało się być kompletnie wolne od turystów, ale nie puste. Takie właśnie jest – nigdy przeładowane, ale z drugiej strony zawsze jest w nim jakieś życie. Nie przypomina pustych, wymarłych po sezonie kurortów, co uznaliśmy za kompletną katastrofę. Wtedy znaleźliśmy Neptuna i Pri Mari, z tak skandalicznie dobrym jedzeniem, że nie było się do czego przyczepić. Pamiętam, że wracaliśmy do domu głęboko rozczarowani.
Drugi raz Piran przydarzył nam się w szczycie sezonu, w sierpniu ubiegłego roku. Pojechaliśmy na kilka dni do Wenecji, a później mieliśmy zjechać wybrzeżem w dół i spontanicznie zatrzymać w jakimś miejscu, które uznamy za najbrzydsze. Mam na tę okoliczność wiersz: Dojechaliśmy do Rimini – hotele. I ludzie w bikini. Taka kicha, że kaktus usycha.
Usiedliśmy wreszcie przy kawie, podumaliśmy i stwierdziliśmy, że fuck it – jedziemy do Piranu. Tam przynajmniej ból wydaje się bardziej znośny. Piran w szczycie sezonu okazał się owszem, pełen ludzi, ale nie zatłoczony. Bo tu po prostu nie da się wybudować nowych hoteli, więc baza noclegowa jest wciąż taka sama. Taka w sam raz. Co oczywiście jest wielką wadą. Wielką.
Trzeci raz był kilka dni temu, wiosną, jeszcze przed sezonem. Spędziliśmy w Piranie osiem pełnych śmiechu, dobrych ludzi i równie dobrego jedzenia dni. Najgorsze wakacje w życiu. Miałam takiego lenia, że zejście na dół do portu po ryby stanowiło wyzwanie. W linii prostej dwieście metrów. Ładowałam akumulatory na pełno. Lubię się tu dręczyć wszystkim: zapierającymi dech w piersiach widokami właściwie z każdej strony cypla, na którym leży Piran, oraz z każdej wieży i pagórka, z których można na niego spojrzeć. Lubię dręczyć się obcowaniem z miłymi, serdecznymi mieszkańcami. Lubię chodzić do knajp, których nie lubię i czasem na dziedziniec Klasztoru Franciszkanów, żeby posłuchać ciszy albo gregoriańskich śpiewów. O-krop-ność.
Piran jest też absolutnie fatalną bazą wypadową. Wszędzie stąd blisko i znowu nie ma na co narzekać. My trzymaliśmy się stosunkowo blisko wybrzeża i pozostała część Słowenii wciąż jest dla nas miejscem do odkrycia, więc nie przeczytacie tu o Jeziorze Bled czy Lubljanie, które na pewno i tak są beznadziejne, dlatego koniecznie musimy je zobaczyć. No i jeszcze jedno – z Piranu jest jakieś dwadzieścia minut do Chorwacji i pół godziny do Włoch. W ogóle wszystko, co tu wymieniam jest w promieniu mniej więcej stu kilometrów. Serio, nie ma ani jednego powodu aby tu przyjechać, tu nic nie ma. Powtarzam: nic nie ma.
1. Izola, Słowenia
Miasteczko w podobnym klimacie, co Piran. Też portowe, też stare. W porcie mają naprawdę niezły targ rybny, na pewno łatwo go znajdziecie – to parterowy, niewielki budynek. Można się tu przyzwoicie zaopatrzyć i jeśli zdecydujecie się na wynajęcie mieszkania z kuchnią, to wiecie co robić: gotować na urlopie. Wreszcie będzie można ponarzekać, że nie po to taki kawał jechałam, żeby teraz ryby patroszyć. Narzekane smakuje lepiej.
2. Triest, Włochy
Triest ma rozmach. Kiedy już dotrzecie na starówkę, zobaczycie wielkie place połączone ze sobą szerokimi deptakami. Nie jest to turystyczne miasto, raczej portowe, ale warto wpaść choćby na lody do Gelato Marco przy via Malcantan 16A. Podobno są najlepsze w Trieście. A nie ma nic gorszego na wakacjach, niż jeść najlepsze lody w mieście. Zaufajcie mi, robię to zawodowo.
3. Umag, Chorwacja
Stara część miasteczka jest kameralna i mała. Wcina się w morze cyplem, ma jeden duży plac, kilka uliczek i kamienistą plażę. Właściwie taka kameralność w pigułce. To już Istria. Choć przed sezonem Umag sprawia wrażenie jeszcze mniejszego, niż jest, to latem tętni życiem za sprawą sporej ilości pobliskich campingów. Nie wiem jeszcze jaki to może być minus, ale na pewno jakiś jest.
4. Rovinj, Chorwacja
Rovinj jest ładny, ale duży i przez to traci nieco na klimacie. Sporo tu drobnego biznesu całkowicie obliczonego na turystów. Wciąż jednak szkoda byłoby go pomijać, bo można tu sobie trochę pod nosem pojęczybulić idąc po tych wszystkich pnących się pod górę, nierównych uliczkach, a przy odrobinie szczęścia może nawet skręcić kostkę. Właśnie dlatego uważam, że Rovinj to doskonały pomysł na spędzenie dnia.
5. Wenecja, Murano i Burano, Włochy
Kiedyś już opowiadałam jak zwiedzać Wenecję, Murano i Burano bez tłumu turystów nawet w szczycie sezonu, więc jeśli chcecie poczytać, to wystarczy kliknąć w link. No i do Wenecji można na dzień lub dwa popłynąć promem z miejscowości Koper i to jest kluczowa informacja, którą chciałam Wam przekazać. A tak poza tym, to Wenecja jest przereklamowana i każdy głupi o tym wie.
6. Grado, Włochy
Nie wiem po co ktokolwiek miałby tu w ogóle jechać, zwłaszcza, że to taka mniejsza i trochę bardziej nowoczesna Wenecja. Dobre sobie, jechać do podróbki Wenecji, która ma szeroką piaszczystą plażę, żeby zbierać muszle i oglądać spektakularne zachody słońca.
7. Triglavski Park Narodowy, Słowenia
Z początku jest trochę jak w Bieszczadach, ale z drapieżnie wystającymi spomiędzy łagodnych pagórków ostrymi kłami Alp Julijskich. Na pierwszym planie turkus płynącej doliną Sočy, zaraz za nią świeża zieleń drzew i błekitno-białe tło ze śniegu zalegającego wysoko w skalistych żlebach. Aż z młodej piersi okrzyk się wyrywa: o krówa, jak beznadziejnie! Tu Was trochę okłamałam, bo z Piranu do Triglavskiego Parku Narodowego jest 179 km, a nie 100, ale musicie mi wybaczyć, bo zrobiłam to dla Waszego dobra. Koniecznie musicie tam nie pojechać.
8. Postojna, Słowenia
Postojna to taka mała jaskinia, która ma dwadzieścia kilometrów. Zimno, kawał trzeba iść i pokazują ci jakieś żyjątka, które nazywają “ludzką rybką” z ogonkiem i rączkami. Jednym słowem: fuj.
Dodatkowo można pojechać nad Jezioro Bled, do Lubljany, Rijeki, do Puli czy na wyspę Krk. No, to już jest przesada, naprawdę.
Było nam tu po prostu nieznośnie. Nieznośnie dobrze. Na pewno jeszcze wrócimy ponarzekać.
Z tym “niezadowoleniem” przypomniałaś mi pewną historię.
Byłem w Słowenii z okazji wymiany młodzieżowej, przy okazji jechała delegacja stowarzyszenia-organizatora. Wyjazd “sponsorował” nasz lokalny browar – dali trochę produktów na prezenty dla gospodarzy.
No więc siedzimy sobie w bardzo przyjemnej rodzinnej restauracji (w której mieścił się też browar), jemy pyszny obiad i w ogóle wszystko jest rewelacyjne. Pod koniec pytamy obsługę czy możemy pogadać z szefem. Oni zrobili duże oczy, ale poprosili go i się zmyli.
Chwalimy szefowi dania, piwo, obsługę. Opowiadamy, skąd jesteśmy i że wszystko, ale absolutnie wszystko u niego nam się podobało. I dajemy mu na spróbowanie kilka butelek naszego piwa. Szef wysłuchał wszystkiego z dziwną miną, jakby roztargniony. Gdy skoczyliśmy, nie do końca rozumiał o co chodzi. Był tak święcie przekonany, że chcemy się na cos poskarżyć (bo przecież po to się woła szefa), że czekał na to “ale”, które nastąpi po wszystkich pochwałach. Pochwały trzeba było więc powtórzyć z dwa razy, póki nie uwierzył, że wszystko było w jak najlepszym porządku i że nam się naprawdę podobało, smakowało itp 😀
7 Responses
Przekonałaś mnie. Moja noga tam nie postanie. Jeszcze w tym roku nie postanie! 🙂
Bardzo mądry wybór. Można umrzeć z nudów 🙂
Porec! Zapomnieliście wspomnieć o Porecu 🙂 A poza tym podpisuję się obiema ręcami i nogami
okropna wręcz i nieznośna jest Skocjanska Jama. Nie polecam.
Z tym “niezadowoleniem” przypomniałaś mi pewną historię.
Byłem w Słowenii z okazji wymiany młodzieżowej, przy okazji jechała delegacja stowarzyszenia-organizatora. Wyjazd “sponsorował” nasz lokalny browar – dali trochę produktów na prezenty dla gospodarzy.
No więc siedzimy sobie w bardzo przyjemnej rodzinnej restauracji (w której mieścił się też browar), jemy pyszny obiad i w ogóle wszystko jest rewelacyjne. Pod koniec pytamy obsługę czy możemy pogadać z szefem. Oni zrobili duże oczy, ale poprosili go i się zmyli.
Chwalimy szefowi dania, piwo, obsługę. Opowiadamy, skąd jesteśmy i że wszystko, ale absolutnie wszystko u niego nam się podobało. I dajemy mu na spróbowanie kilka butelek naszego piwa. Szef wysłuchał wszystkiego z dziwną miną, jakby roztargniony. Gdy skoczyliśmy, nie do końca rozumiał o co chodzi. Był tak święcie przekonany, że chcemy się na cos poskarżyć (bo przecież po to się woła szefa), że czekał na to “ale”, które nastąpi po wszystkich pochwałach. Pochwały trzeba było więc powtórzyć z dwa razy, póki nie uwierzył, że wszystko było w jak najlepszym porządku i że nam się naprawdę podobało, smakowało itp 😀
Słowenia to w ogóle okropne miejsce! A Bohinjskie jezioro i okoliczne góry , szalasami, gdzie robią oczy ser… obrzydliwie!
To straszne, na pewno tam nigdy nie pojade.