Kiedy dotarliśmy do Piranu był już wieczór. Pożegnaliśmy włoskie Grado beż żalu, bo wiedzieliśmy, że czekają nas piękne widoki i cudne okoliczności przyrody. Nie wiedzieliśmy tylko, jak będzie z jedzeniem. Bo czy Słowenia po sezonie zaoferuje nam coś szczególnego?
Zalogowaliśmy się do hotelu…
…hotelu Piran. Idealnie zlokalizowany w samym sercu miasteczka, do tego z historią – w ubiegłym roku stuknęła mu setka. Polecamy pokoje z widokiem na morze. Beznadziejne śniadania, niestety, ale obok jest mały targ z pięknymi owocami i zyliard knajpek, więc to żaden problem.
…zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na spacer. Wizja lokalna wykazała, że Piran owszem, jest piękny, ale możliwe, że nakarmi nas średnio. Trochę pozaglądaliśmy w okna, trochę się pokręciliśmy i na koniec wykonaliśmy stały numer – zaczęliśmy ciągnąć lokalesów za języki. Zeznali co następuje: albo Pri Mari (które tego dnia było zamknięte – sprawdziliśmy wcześniej), albo Neptun.
Neptun znajduje się w jednej z wąskich uliczek, blisko portu, i kiedy do niego dotarliśmy, podziękowaliśmy w myślach recepcjonistce, która w naszym imieniu zrobiła rezerwację. Oto bowiem w niemal pustym wieczorem Piranie, czekał na nas ostatni wolny stolik. W Neptunie było pełno.
Niespecjalnie przywiązaliśmy się do menu i po prostu zdaliśmy się na kelnera. Nota bene to kolejny rodzinny biznes, a kelner to syn właściciela we własnej osobie. Szybki, energiczny i bardzo wesoły.
Najpierw dostaliśmy pieczywo i świetną pastę rybną. Ostatecznie nazwa zobowiązuje. Podają też znakomitą, pikantną, lokalną oliwę. Początek miły i obiecujący.
A później, w ramach zaostrzenia apetytu, na nasz stół trafiają langustynki na lodzie. Powiedzmy, że podeszłam do nich z dystansem. Ostatecznie to nowe dla nas miejsce, o którym niewiele widzieliśmy, a zatrucie owocami morza to horror. Najpierw więc obwąchałam, ale jedynym, co poczułam, był zapach morza. Skoro tak…
Co za rozkosz odrywać te małe łebki, później ogonki, za którymi pięknie wychodzi cały przewód pokarmowy, by na koniec wyłuskiwać z pancerzyka fenomenalnie delikatne, słodkie mięsko! Błogostan. Do tego kilka kropli soku z cytryny, odrobina oliwy i szczypta soli. Kupili nas tym.
Jedynym zawodem była zupa z krewetkami. Trochę rozwodniona, trochę mało aromatyczna, a krewetki koktajlowe. Nie była zła, ale to jednak nie ten szał, który wywołała rybna w Pri Mari dzień później.
Czymże jednak jest jakaś tam zupa, kiedy na stole pojawia się taki zestaw?… Oboje zamruczeliśmy z zadowolenia. Wreszcie mięciutkie okładniczki, z których przecież tak łatwo zrobić sznurówki bez smaku, delikatne małże i wspaniałe langustynki. A pod nimi aromatyczny, lekko czosnkowy, gęsty pomidorowy sos. Rozkoszne robótki ręczne.
Nie ma tego dania w karcie, zrobili je specjalnie dla nas. Chcieliśmy, żeby nas uwiedli, daliśmy im wolną rękę i rzeczywiście się udało. Tu nie ma sztywnych reguł gry. Każdy ma czuć się jak u siebie i wyjść zadowolony. Pamiętajcie o tym składając zamówienie.
Grillowane kalmary z cudnym dymnym aromatem miękkie jak masło i samoistnie rozpuszczające się na języku. Co prawda podane na ryżu, ale jakoś nikogo on nie obszedł. Obok obowiązkowa blitva w ramach zieleniny, a w karafce zupełnie przyzwoite białe wino. Ponownie niezbyt skomplikowane danie, które powala świeżością i umiejętnym obejściem się z produktem.
Dostawy mają dwa razy dziennie – przed obiadem i przed kolacją, więc czas między połowem, a konsumpcją jest niezwykle krótki. To, obok umiejętności kucharza, jest kluczowe. Obezwładniająca świeżość jest najpierw w nosie, a zaraz później w kubkach smakowych. Próbujcie takich owoców morza zawsze, kiedy tylko będziecie mieli okazję, to są najlepsze punkty odniesienia. Później wrócicie do Polski i będziecie takimi samymi wybrednymi małpami, jak my, które nijak nie potrafią się zachwycić jadącą mułem na kilometr, głęboko mrożoną krewetką. No, sorry, ale nie. Nie po czymś takim.
Na koniec jeszcze lokalny dojrzewający ser i już. Bez deseru. Po co komu deser po takiej kolacji?
Trochę się zasiedzieliśmy i nim zdążyliśmy mrugnąć, zostaliśmy w knajpie sami. Jesteśmy psotni i michy cieszą nam się non stop, więc z kelnerem zakumplowaliśmy się już wcześniej. A kiedy za ostatnim gościem zamknęły się drzwi, wtedy – z bałkańskim przytupem – klucz w zamku zrobił “klang”, popielniczka wjechała na stół, za nią kolejna karafka wina, a buzie przestały nam się zamykać. Było trochę o Jugosławii, trochę o obecnej Słowenii, trochę o Bałkanach. Dość powiedzieć, że wyszliśmy grubo po północy nie dlatego, że chcieliśmy, tylko dlatego, że rozsądek.
Neptun jest świetny. Gdybym mieszkała w Piranie, w ogóle nie robiłabym zakupów. Po co? Na śniadanie i tak wypijam tylko kawę i czasem jem jakieś owoce, obiad jadłabym w Pri Mari, a kolację w Neptunie. W razie gdyby mi się to kiedyś znudziło, opracowałam alternatywny plan: obiad jadłabym w Neptunie, a kolację w Pri Mari. A tak bardziej serio – obie te knajpy są fenomenalne i każdy zjadacz morskich robali, który zabłądzi w te okolice, powinien się z nimi zaprzyjaźnić.