Kulinarnie Mauritius jest równie ciekawy, co jego mieszkańcy. Wyspa jest tyglem kulturowym, odkryta przez Portugalczyków, później kolonizowana kolejno przez Holendrów, Francuzów i Brytyjczyków. Ci ostatni odpowiedzialni są za tak silną reprezentację Hindusów na wyspie, zaś Francuzi za… sosy. Czym smakuje Mauritius? Otóż Mauritius smakuje całym światem.
Najpowszechniejsza jest kuchnia indyjska, więc curry spotkacie prawie wszędzie. Łatwo jest tu także o kuchnię chińską, ale warto pochylić się nad owocami morza, których siłą rzeczy na tutejszych talerzach spotkacie najwięcej. Jeśli chodzi o fotogeniczność, to kuchnia indyjska jest gdzieś w okolicach końca peletonu, co zaraz zobaczycie na zdjęciach, ale trudno jej odmówić feerii smaków. A jak wszyscy wiemy – na talerzu i w życiu – wygląd to nie wszystko.
Nasza wizyta na Mauritiusie przypadła na tutejsze lato, a polską zimę. Nie będę Wam rekomendowała wizyty na targu, bo wbrew pozorom wybór warzyw i owoców nie jest aż tak duży. Są banany, mango, cudownie słodkie i soczyście żółte ananasy, kokosy, arbuzy, ziemniaki, cebula, czosnek, kilka odmian fasolki szparagowej, bakłażany o grubej i dość gorzkiej skórce, pomidory, nazywane tu pommes d’amour – jabłkami miłości, trochę ziół…
Daniem, o którym czytałam najczęściej przed przyjazdem na Mauritius była “sałatka milionera”. To chyba jasne, że musiałam ją znaleźć, zjeść i opisać. Nazywana tak dlatego, że jej kluczowym składnikiem jest serce palmy. Serce palmy, pozyskiwane z jej korony, musi “bić” minimum sześć lat, aby było zdatne do jedzenia. Po jego wycięciu palma umiera. Trochę brutalne, ale raczej nie zjem tego w Polsce, więc… I rzeczywiście była to najdroższa sałatka w moim życiu, chyba głównie dlatego, że tu serce palmy podane było w towarzystwie kawałków homarzego mięsa i w sumie niewielka porcyjka kosztowała sporo ponad stówę. Serce palmy jest zwarte, stawia wyraźny opór zębom i nie smakuje niczym szczególnym. Później trafiłam na nie w menu innej restauracji i wersja zapieczona pod beszamelem podeszła mi daleko bardziej.
Holendrzy sprowadzili na wyspę sarny i jelenie, więc nie bądźcie zdziwieni, jeśli spotkacie ich mięso w menu, na przykład w postaci gulaszu doprawionego garam masalą. Niestety zeżarli też do ostatniej sztuki ptaki dodo, które do dziś są symbolem wyspy – łapać je było wyjątkowo łatwo, bo były nielotami. Taka karma. Namiętnie jadali też żółwie, trzebiąc ich populację tak mocno, że w tej chwili objęte są ochroną.
Bez problemu dostaniecie tu biryani, klasyczne danie kuchni indyjskiej składające się z ryżu, mięsa i ziemniaków. Mauritius to raj dla miłośników kuchni indyjskiej, bo nie dość, że jest bardzo powszechna, to odpada ten typowo indyjski problem z pilnowaniem czy potrawa przeszła przez wysoką temperaturę i ewentualnymi sensacjami żołądkowymi. Jadąc na Mauritius nie musicie się na nic szczepić, ani niczego obawiać. Co prawda przewodniki zwracają uwagę, by wodę pić tylko butelkowaną, ale my się w ogóle nie pilnowaliśmy ani z wodą, ani z obieraniem owoców, ani z niczym innym i mamy się świetnie.
Bardzo chcieliśmy zjeść możliwie autentycznie i udało nam się w przedostatni wieczór. Po prostu dogadaliśmy się z miejscowymi, by ugotowali dla nas u siebie w domu. Koszt żaden, bo około 100 zł od osoby. A czego tam nie było, panie kochany! Zależało mi na owocach morza, więc mieliśmy i świeżo wyłowione jeżowce (to było moje szczególne życzenie) i dwa czy trzy rodzaje małży, których nigdy wcześniej nie próbowałam, a których nie da się dostać ani w sklepie, ani na targu. Wiem, że kilka godzin przed kolacją łowili je specjalnie dla nas.
Mauritiańczycy są onieśmielająco gościnni. Gotował dla nas gospodarz, jego mama i trzech czy czterech kolegów, którzy wyłuskiwali żyjątka z muszli. I tak oto wjechało na nasz stół wiele różnych przysmaków, również obowiązkowe curry – jedno z rybą, a drugie z kurczakiem. Na podwórku, przed małą chatką oddzieloną od sąsiada kawałkiem blachy falistej, ugościli nas po królewsku. I nie chodzi o to, że jedzenia było dużo (choć było), chodzi o ich serdeczność, o niekłamaną gościnność, o to, że z takim zaangażowaniem próbowali nam pokazać co naprawdę je się na Mauritiusie. Uwielbiam jeść z miejscowymi i tak, jak miejscowi. Nic nie łączy bardziej, niż kuchnia.
Warto pochylić się także nad sosami. Prawie zawsze do posiłku dostaniecie zielony, niewinnie wyglądający, ale za to wrednie palący język sos z chili, ale warto szukać też sosu Vingaye – podawanego na zimno z nasionami gorczycy (jest pyszny i naprawdę załatwia sprawę, jeśli coś wam nie do końca smakuje), oraz ciepłego, opartego na pomidorach i czosnku Rougaille. Wszędzie czytałam, że to Francuzi mieli największy wpływ na tutejszą kuchnię, ale moje wrażenie jest inne. Jasne – bagietki, spoko. Ale to jednak Hindusi wiodą tu kulinarny prym. Niestety nie udało mi się spróbować zupy z malutkich, białych krabów, które miejscowi każdego wieczora zbierali na plaży. Czyli muszę wrócić. No, dramat. Bardzo mi ten dramat odpowiada.
Często wykorzystywanymi przyprawami są anyż, cynamon, kardamon, tamaryndowiec, wanilia, goździki czy szafran. Tutejsza kuchnia jest przygodą. Nie napiszę, że zawsze wszystko mi smakowało, zwłaszcza, że mają tendencję do gotowania owoców morza tak długo, aż NA PEWNO się ugotują, a więc trochę za długo. Ale trudno im odmówić zręczności w ich przyprawianiu.
Mauritius to kuchnia kreolska. Wiecie czym jest kuchnia kreolska? Jest miksem smaków afrykańskich, hinduskich i europejskich, ale jednocześnie mocno wykorzystuje lokalne produkty. Spotkacie ją także na Karaibach czy Seszelach, a jej cechą wspólną, mimo oddalenia tych miejsc od siebie, jest wykorzystanie ryżu, ryb i owoców morza oraz mocno aromatycznych przypraw.
Jeśli będziecie mieli okazję, to koniecznie spróbujcie kiszonych cytryn, pijcie wodę z kokosa ile wlezie i świeży sok ze słodkich, małych ananasów. Do dostania na co drugim straganie. A wieczorem rum z colą, bowiem Mauritius słynie z jego produkcji i rzeczywiście – tutejszy rum jest wyjątkowo smaczny, daje przyjemny, lekki rauszyk i nie pozostawia po sobie przykrego kaca. Jeśli którąś z etykiet miałabym wam rekomendować, będzie nią Green Island.
Jedna odpowiedź
Mmmmm, aż ślinka leci ! 😉