Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Co przywieźliśmy z Maroka i dlaczego nie to, co wszyscy myślą

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Pisałam Wam już, że nie mieliśmy w planach szczególnych zakupów. Pojechaliśmy z bagażem podręcznym i… to był największy błąd. Teraz musimy tam wrócić z wielkimi walizami, wypchanymi portfelami i naprawić tę karygodną wpadkę. Bo w Marrakeszu kupić chce się wszystko!

Jestem strasznie łasa na rękodzieło, zawsze takie pamiątki z podróży kręciły mnie najbardziej. I nie mówię o jakichś durnostojkach czy łapaczach kurzu, tylko o przedmiotach użytku codziennego. W Polsce też kupuję namiętnie na przykład ceramikę. A jak się podróżuje dużo i w różne miejsca, to chińszczyznę rozpoznaje się z odległości kilometra. Nie powiem, jestem już nieźle w tym względzie wytresowana i bywały miejsca, w których naprawdę chciałam wydać pieniądze i kupić coś fajnego, ale mimo dobrych chęci – nie było co.

No, Maroko to jest dokładnie odwrotny przypadek. Uaktywnia ci się w mózgu jakiś fragment odpowiadający za “shut up and take my money!“. Tyle tu kolorów, zapachów, naturalnych materiałów, że wściec się można. A my z podręcznym, przypominam. Ludzkie dramaty wydarzają się na wielu poziomach.

Co kupić w Maroku?

Z Marrakeszu warto przywieźć skóry (ciuchy, torebki, buty), przyprawy, ceramikę, dywany i w ogóle wyroby z wełny, bawełny czy jedwabiu oraz wyroby z metalu. Jeusku przenajsłodszy, jakie oni robią lampy! Jak rozbudujemy dom i salon będzie miał pięć metrów wysokości, to pojadę tam po taką dwumetrową, ażurową lampę. Serio. Sporo zdjęć znajdziecie w tym poście, a tu dość obszernie o jedzeniu w Marrakeszu.

Co kupiliśmy?

Wykorzystaliśmy wolne miejsce w walizkach maksymalnie, a Jacek także… na swoim grzbiecie, bo kupił sobie całkiem fajną skórzaną kurtkę. Na nasze nieszczęście (a może szczęście?) do sklepu z taką ceramiką, na widok której kwiknęłam z uciechy, trafiliśmy dopiero w chwili, w której wiedzieliśmy już, że nie ma opcji kupienia czegokolwiek, bo po prostu tego nie zabierzemy. A my jesteśmy raczej maksymalistami i ersatz w postaci malutkiej miseczki na otarcie łez nie wchodził w grę. Ja od razu chcę pięć i wszystkie kalibru “grande micha na środek stołu”. Z drobiazgów mamy tylko malutki, kolorowy przyprawnik, który raczej kupiłam z myślą o zdjęciach do przepisów, niż o codziennym użytku. Wiem, spodziewaliście się, że to właśnie przywieziemy – kontener ceramiki. No, nie tym razem. Tak, też mi z tego powodu smutno, przykro i źle.

Ale ocieram łzy pięknym, miłym w dotyku pledem z mieszanki wełny i bawełny, który jest hitowym zakupem, bo cena wyjściowa to 1600 dirhamów, czyli jakieś 150 euro, a cena końcowa to 200 dirhamów. Czyli ciut poniżej 20 euro. Nic nie cieszy tak, jak dobrze wytargowany towar. Z zakupów spontanicznych i od czapy mamy niewielkie lustro w ręcznie zdobionej, metalowej ramce, na które kompletnie nie mam pomysłu, ale kupiliśmy je tylko dlatego, że było ładne i płaskie. Czytaj: zajmowało mało miejsca w walizce. Może świecznik na taras z niego zrobię? Zobaczymy.

Mam jeszcze dwie pary wygodnych, skórzanych butów. Z tymi butami jest taka historia, że trafiłam na nie, kiedy się zgubiliśmy. Ale sprzedający nie był skory do negocjacji, więc Jacek powiedział mi to, co zawsze mówi w takich sytuacjach: nie martw się, jeszcze będą. A ja go posłuchałam, choć powinnam się już nauczyć ufać swojemu wybrednemu gustowi, bo nigdy, ale to NIGDY już tych rzeczy nie ma. Jakoś tak jest, że w przypadku rzeczy unikatowych się nie mylę. W przypadku najdroższych też. Pokaż mi pięć koszul/torebek/kurtek/czegokolwiek – zawsze spodoba mi się najdroższa. Skaranie z taką babą… Tak w Wietnamie przeszedł mi koło nosa najpiękniejszy jedwabny obrus, jaki widziały moje oczy – miał “jeszcze być”. Nadal się za to nie odbraziłam.

I z tymi butami była dokładnie taka sama akcja. Oczywiście przez kolejne dwa dni szwendania się po souku nie spotkałam identycznych NIGDZIE, choć po cichu wypatrywałam. Co więc zrobiła Magdalena? Uparła się, że znajdzie tamte. Wierzcie mi, w plątaninie tych uliczek to jest tak prawdopodobne, jak spotkanie niebieskiego słonia na Marszałkowskiej. Historia ma jednak happy end, bowiem pociągnęłam za język jednego sprzedającego, drugiego, opisałam czego szukam i mnie pokierowali. Wierzcie mi, negocjowałam jak szatan, a i tak przepłaciłam. Ale odpowiem wam śpiewająco: I don’t care, I love it! A dla najlepszej z teściowych oraz wielbicielki szalonych butów w jednej osobie, Basi, mam mięciutkie jak chmurka, skórzane kapcie w kolorze srebrnym. Kaboom!

…i jeszcze

Pozostając jeszcze przy szafiarskich tematach: Jacek zaordynował sobie dżalabiję, taki szarawar do kostek, który noszą Marokańczycy. Podobno jak mężczyzna ma to na sobie, to jest gotowy do, ekhm, sami wiecie czego (#heheszki). Jest zabawa, nie ma nudy. Do tego ma takie śmieszne, luźne spodnie. A ja poszłam w dżelabę, czyli właściwie to samo, co dżalabija tylko z kapturem. Fajne to, bawełniane, mięciutkie i wygodne. Któregoś wieczora poubieraliśmy się w te szarawary, siedzieliśmy nad basenem w naszym riadzie i piliśmy gin z tonikiem. Było śmiesznie. Raczej nie założę dżelaby jak się będę wybierała pisać następną recenzję, ale coś, co dla miejscowych kobiet jest pewnie bluzką, a dla mnie sukienką już tak. Też bawełna, ładne niebieskie wykończenie, zdecydowanie krój, który mi służy i do tego kończy się idealnie w tym miejscu, od którego zaczyna się najładniejszy kawałek moich nóg. Szach-mat.

Dalej mamy trochę przypraw, oczywiście wściekle pachnącą mieszankę ras al hanout, którą zawinęłam w pięć reklamówek, a i tak ciuchy w walizce kompletnie nią przeszły, do tego jeszcze obowiązkowa herbata miętowa, trochę kuminu, kurkumy, papryki. Ciekawostką są te kryształki, które zobaczycie niżej na zdjęciach. To eukaliptus. Służy do czyszczenia dróg oddechowych, maleńki kawałek zalewa się odrobiną gorącej wody i niucha. Aż łzy stają w oczach!

Mamy też takie śmieszne kostki, które sprzedający nazywali “marokańskimi perfumami“. Rzeczywiście pachną przepięknie i używałam ich tam zgodnie z przeznaczeniem, nacierając nadgarstki i szyję. A w Polsce… Chyba wrzucę je do szafy, bo mocno we mnie te zapachy zapadły i miło mi będzie do nich wracać każdego dnia. Aha, i krem z różą! Wiem, opakowanie wygląda totalnie nieciekawie. Kupiłam go – ze względu na zapach – w jednej z “aptek” na souku z myślą: “w najgorszym wypadku będzie do rąk”. Dziewczyny, chyba w życiu nie miałam lepszego kremu! Wchłania się w sekundę, skóra jest delikatna, miękka jak pupa niemowlaka, nie błyszczy się i jest genialnie nawilżona. Nie wiem co zrobię, jak mi się skończy, ale to będzie apokalipsa. Jedynie olejku arganowego nie kupiliśmy, bo jeszcze mam.

Cieszą mnie wszystkie te zakupy. Dobrze, że pierwszego dnia sobie zupełnie odpuściliśmy, że się poszwendaliśmy i wybraliśmy rzeczy, które nam naprawdę odpowiadały. Aha, i książkę kucharską kupiliśmy. Zawsze kupujemy. Ot, taki szoping w wydaniu KK.

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

maroko co kupic

Magda

 

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

7 odpowiedzi

  1. dobrze wiedzieć, że nie tylko ja mam tą zdolność wyszukiwania z automatu absolutnie najdroższych rzeczy w całym sklepie, choćby wyglądały najskromniej…. to nie moja wina, ze podoba mi się akurat ta lampa/buty/zegarek/torba/ talerzyk…..

Dodaj komentarz