Nie powiem, że wszystko mi tu smakowało albo powaliło na kolana. Ale było sporo dań, które z czystym sumieniem Wam polecę i zapytam o Wasze odczucia. Bo nasze były dość ciekawe. Byliśmy tu w osiem osób, każdy ma czy miał inną babcię. A wszyscy zgodnie krzyknęliśmy, że jedzenie smakuje “jak u babci”! Jak to możliwe?…
Serio, to jest niesamowite. Wiadomo, że każda babcia gotuje najlepiej na świecie, ale też każda inaczej. Nie wiem jak im się to udaje, ale w Małym Holendrze smakuje jak u babci. Każdej!
To miejsce znalazłam przeszło rok temu, kiedy pisałam o żuławskich domach podcieniowych. Trafiłam źle, bo z pełnym brzuchem, akurat po obiedzie. Nie było szans na kolejny. Ale zachowałam sobie ten adres na później. No i w końcu wydarzyło się to później.
Miejsce jest naprawdę wyjątkowo urodziwe, a menu przystające do okoliczności. Znajdziecie w nim relatywnie proste smaki: trzy przystawki, dwie zupy, kilka dań głównych i trzy desery. Z wyjątkiem deski serów spróbowaliśmy tu wszystkiego, więc bez zbędnych ceregieli jedziemy z koksem.
Wcale niezłe jest smarowidło, czyli gęsi smalec z wątróbką i jabłkiem podane z wiejskim chlebem i kiszonymi ogórkami. Nie zachwycę się jednak nieco suchą, ciężką pastą z białej fasoli. Ale za to zupa grzybowa! O, Panie! Zgodnie krzyknęliśmy: “Święta u babci!”. A przecież mamy różne babcie, przypominam. Cudowna, esencjonalna, intensywna grzybowa z lanymi kluseczkami. Wspaniała! Bardzo fajna jest też klopsowa i wiem, że dzieciaki będą z niej zadowolone. Sporo jest tu odwołań do lokalności, nie tylko w kwestii produktów, ale również starych przepisów. Ten jest jak najbardziej miejscowy.
Najbardziej ujęły nas dania główne. Klopsy królewieckie – delikatne, soczyste, pełne smaku. Dzieciaki zachwycone. a babka ziemniaczana? Ogromna porcja rozkosznie podpieczonej, chrupiącej z zewnątrz i delikatnej w środku babki podanej z boczkiem i łopatką wieprzową. Do tego sos z brązowych pieczarek i rozkoszne buraczki. To jest porcja dla drwala i miejcie to na uwadze.
Albo królik pieczony w maśle. W maśle. Maśle. Jezu, jakie doskonale delikatne, soczyste mięso! Sporo tu dodatków: posypka z orzechów włoskich i grzybów, sos dyniowy, kasza owsiana z leśnymi grzybami, sałatka z jarmużu, dyni i gruszki. Może trochę za dużo tej jesieni na jednym talerzu, ale królik i kasza – obłędne!
A pierogi? Wyborne! Zarówno te z mięsem, jak i ruskie. Te pierwsze ze skwareczkami, te drugie z przyrumienioną cebulką. Jedne i drugie rozkosznie unurzane w tłuszczu. Jedne i drugie legitymujące się delikatnym ciastem i świetnie przyprawionym farszem. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę, ale wersja mięsna smakowała mi bardziej.
Dzidziutek bez mrugnięcia wciągnął całkiem przyzwoite naleśniki, które znajdziecie w dziale z deserami, a my na dobicie zamówiliśmy dwie miejscowe ciekawostki: deser żuławskich kolejarzy i domowy mus jagodowy. Te dwa desery wypadły najsłabiej, bo pierwszy miał być pianką ze słodkiej śmietanki z dodatkim kawy zbożowej i melasy buraczanej, a okazał się być tworem ciężkim i zbyt zwartym, by można było użyć słowa “pianka”. To samo dotyczy musu jagodowego – zbyt wiele żelatyny i mus przestaje być musem. Trochę szkoda, bo przez desery z pięciu świnek robią się cztery, ale i tak warto tu zajrzeć dla wyjątkowości miejsca i wspaniałych dań głównych.