Do Lizbony zapałałam miłością wielką i mam przekonanie graniczące z pewnością, że jeszcze tyle mam w niej do odkrycia, że raz wrócić, to za mało. W ogóle Portugalia ma dla mnie specyficzny urok, bo lokuje się gdzieś między hiszpańskim ogniem, a włoską rozlazłością. Przy czym ta rozlazłość to nic złego, kocham ją całym sercem. Ale Portugalia jest taka w punkt. Chyba do siebie pasujemy.
Oczywiście odwiedziliśmy tylko mały ułamek miejsc, które miałam na liście, więc moje wydruki pozostają aktualne i następnym razem także będę je miała w walizce. Stało się tak z trzech powodów: przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i w plan zwiedzania musieliśmy zręcznie wkomponować knajpy. Czy tam w knajpy wkomponować zwiedzanie. Co nie jest łatwe, bo każda ma inne godziny otwarcia lub jest zamknięta w niektóre dni. To drugi powód. A trzeci jest najbanalniejszy. Otóż nie da się zjeść wszystkiego, nie pęknąć i jeszcze mieć z tego przyjemność. Choćby się bardzo chciało.
Gdzie jeść?
Time Out Market
No niestety, to miejsce nas pokonało. Mieszkaliśmy w odległości pięćdziesięciu metrów od hali i każdego ranka nogi same nas niosły. Miałam zaplanowany raz, ale to się na raz nie da. Trochę w podobie do naszych Koszyków, tylko cztery levele wyżej. Jest więcej wszystkiego: knajp, dobrego jedzenia i ludzi. Słodki Jezu w pomidorach, jak myśmy sobie popuszczali pasa każdego ranka! Na śniadanie ostrygi, pąkle, ośmiornice, ciastka, wino, wszystko, co nam się spodobało. Nie żałuję ani jednego kęsa. Ani jednego poranka.
Idźcie tam, zanurzcie się w rozpuście i nie wychodźcie tak długo, aż poczujecie, że eksplodujecie. Jest tu wszystko: od szalenie świeżych, pachnących oceanem owoców morza (spróbujcie percebes, pąkli, które wyglądają jak pazur dinozaura, a oferują jeszcze bardziej skoncentrowany smak morza, niż najlepsze ostrygi. Nie napiszę ile tego na surowo zjadłam, bo to jest przegięcie, ale nie mogłam się odkleić), przez wszelkie mięsne frykasy, aż po desery. Nikt nie wyjdzie stąd z pustym brzuszkiem.
Dodatkowo w bliźniaczej hali znajdziecie regularny targ z rybami, owocami, warzywami i wszelkim dobrem, więc jeśli wynajmiecie apartament z kuchnią i zapragniecie sobie pogotować, to tu jest znakomite miejsce na zakupy. Ale w sumie po co, jeśli Lizbona karmi jak wściekła?…
Gdzie? Av. 24 de Julho 49, Lizbona
Cervejaria Ramiro
To miejsce poleci Wam chyba każdy, choć mi ktoś napisał, że łeee, taki turystyczny banał. Banał-sranał. Bo jest znane? No jest. Nie bez powodu. Kolejki też ustawiają się nie bez powodu. Tu bowiem osiągnięto mistrzostwo w przygotowaniu owoców morza. Wszystko jest świeże i porywająco doskonałe. W ogóle w czasie tego wypadu poszłam na rekord i jadłam wyłącznie owoce morza. Na śniadanie, obiad i kolację. Głównie na surowo. Bardzo mnie to uszczęśliwiło.
Ta knajpa ma nieco stołówkowy klimat, stoliki ustawione są tak blisko siebie, że prawie z sąsiadami trącaliśmy się łokciami, obsługa jest super sprawna, a wybrać można spośród produktów dostępnych tego konkretnego dnia. Poszczęściło nam się, bo byliśmy zaledwie trzeci w kolejce, która w kwadrans urosła do zawijającego się na chodniku ogonka. Warto tu przyjść, warto swoje odstać, warto zanurzyć się w tej jakże prostej i jakże jakościowej rozpuście.
Gdzie? Av. Almirante Reis nº1 – H, Lizbona
A Cevicheria
To takie trochę bardziej fancy miejsce. Ewidentnie jest modne. I także trzeba swoje odstać. My dorwaliśmy stolik po mniej więcej godzinie, choć czekanie uprzyjemnia pisco sour, które idealnie czyści kubki smakowe przed kolejną surową ucztą. Menu degustacyjne jest tu tanie, więc można pójść tą ścieżką, można też zamawiać z krótkiego menu. Jak nazwa wskazuje specjalizują się w ceviche, o czym nie daje zapomnieć gigantyczna ośmiornica zawieszona nad barem.
Gdzie? R. Dom Pedro V 129, Lizbona
Pasteis de Belem
Piszę o tym miejscu dlatego, że jeśli będziecie szukali tych najbardziej autentycznych pasteis de nata, to wszystkie drogi zaprowadzą Was właśnie tutaj. Te cudowne, nadziane kremem jajecznym ciastka najlepsze są na ciepło i tu takie właśnie dostaniecie. Wypiekane według pilnie strzeżonej receptury pochodzącej z pobliskiego Klasztoru Hieronimitów przyciągają tłumy. Rzeczywiście kolejka jest spora, ale warto choćby po to, by mieć punkt odniesienia, to w końcu ich matecznik. Ja pasteis de nata pokochałam tak bardzo, że przystawałam w każdej cukierni, jaka stanęła na mojej drodze, brałam jedno do łapki i szłam dalej.
Gdzie? R. de Belém 84-92, Lizbona
Bardzo żałuję, że nie udało nam się zjeść w dwugwiazdkowym Belcanto, restauracji uznawanej za najlepszą w Lizbonie i całą winę biorę na klatę, bo to ja zabałaganiłam i nie zrobiłam rezerwacji na czas. Trudno – kolejny powód, żeby wrócić. To jest chyba mój największy smuteczek, bo oprócz Belcanto miałam na liście jeszcze lekko dziesięć adresów. O przypadkowych miejscach, które stanęły na naszej drodze nie wspominam, ważne, że poza typowo turystycznymi miejscami, które rozpoznacie na kilometr – wszędzie zjedliśmy co najmniej dobrze. I to jest właśnie to – Lizbona karmi stopniowalnie: dobrze, bardzo dobrze, doskonale.
Co jeść?
Przede wszystkim owoce morza, sardynki (flagowa portugalska ryba, najlepiej z grilla), bacalhau, czyli solonego dorsza podawanego w krokietach, potrawkach i innych wariacjach, ale nie odżegnywałabym się również od podrobów (tripas de Porto!) czy rzadko u nas spotykanych połączeń mięsa wieprzowego z owocami morza. Portugalczycy potrafią także w gulasze i zupy (szukajcie caldo verde). Oczy swe modre warto zwrócić również na bitki wieprzowe podawane w bułce, to taki portugalski fast food, nazywa się “bifana” oraz dwa charakterystyczne sery: Castelo Branco i Serra da Estrela. Choć my przywieźliśmy wielki kawał owczego od małego producenta. Bo był pyszny.
No i desery. Osobny akapit, bo zasługują w ogóle na osobny rozdział. Ja portugalskie ciastka wszelkiej maści pokochałam miłością dziką. Wszystkie bez wyjątku mi smakowały, a ja nawet nie lubię słodyczy! Poza tym mają śmieszne nazwy, takie jak “toucinho do ceu” czyli “bekon z nieba”. No, heeeloł!
A popijamy oczywiście winem, przy czym z chęcią sięgamy po vinho verde oraz likierem z wiśni (ginjinha – tradycyjnie powinna być serwowana w… czekoladowym kieliszku).
Tyle dobrego, a to nawet nie jest wierzchołek góry!