Komplement dotyczący bloga, który najlepiej zapamiętałam brzmiał: “Jesteś Złomnikiem polskiej blogosfery kulinarnej”. Jak mnie to ucieszyło, jak ja urosłam! Bo wtedy prowadziłam jeszcze całkiem małego bloga, a Tymon… No, cóż, Tymon prowadził najzajebistszy blog motoryzacyjny, jaki kiedykolwiek powstał. Był tak dobry, że czytałam go dla samego pióra, choć po prawdzie powiem Wam, że te stare trupy mam tak trochę wiadomo gdzie.
To, czym dziś pałują się blogerzy, czyli zasięgi (organiczne, biczez!) miał już wtedy takie, że wszyscy mogliśmy o tym tylko pomarzyć. I właśnie wtedy zamknął bloga. To u Tymona klasyka. Jest dziennikarzem, prowadzi kilka prężnie działających fanpejdży, o które byście go nie podejrzewali, wydał kilka książek, w tym o grzybach o wiele mówiącym tytule “Grzybologika”. Bestseller wśród amatorów grzybobrań. Dziś, specjalnie dla Was, nadaje z najmroczniejszych zakamarków warszawskich zakładów żywienia zbiorowego. Smacznego! (M.)
Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania wpisu kulinarno-podróżniczego, ponieważ lubię zarówno jeść, jak i podróżować. Jestem zachwycony, że mogę zrobić to na łamach Krytyki Kulinarnej. Moje gastronomiczne podróże różnią się nieco od tych, na które wypuszcza się Magda – na przykład jadę na odrapanym składaku do najbardziej żulerskiej knajpy w okolicy, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że jest zamknięta, bo właściciel narobił długów i szuka go policja. Zatem idę do okolicznego warzywniaka „U BOŻENY” , gdzie kupuję bułkę, batonika i oranżadę z Olszynki Grochowskiej (najlepsza oranżada na świecie), które spożywam siedząc na ławce z widokiem na parking. Jest to wybitnie ubogacające doświadczenie kulinarno-podróżnicze. Inni jeżdżą do Madrytu, Maroka i innych krajów na „M”, a ja znajduję radość w najedzeniu się za piętnaście złotych max. Taka sytuacja. Złomnik.
Gocław i Przyczółek Grochowski w Warszawie: obie te dzielnice wyróżniają się tym, że jakby zniknęły, to nic by się nie stało. Poznałem kiedyś człowieka, który twierdził, że mieszka na Przyczółku Grochowskim z wyboru, ale patrząc na jego więzienne tatuaże jestem w stanie mu uwierzyć – zapewne swojego poprzedniego miejsca zamieszkania sobie akurat nie wybierał.
Tam, gdzie pojawienie się wysokich bloków oznacza całkowity koniec Saskiej Kępy, kończy się gastronomiczne bogactwo tej części Warszawy. O Saskiej Kępie pisać nie ma sensu, bo tamtejsze restauracje za jedno danie głównie żądają więcej niż wart jest rower, na którym się przemieszczam. Jednak dalej za Kępą rozciąga się gastronomiczny wasteland, dziki Wschód i terra incognita, miejsca niewyeksplorowane przez wszelkich internetowych oceniaczy, bary, które nie mają nawet swojej strony na Zomato, miejsca, do których trafiają tylko ci, którzy już raz do nich trafili i inne żarłodajnie – tyle że zupełnie innego sortu niż nabzdyczone restauracje z Saskiej Kępy. To miejsca, gdzie szef kuchni jest zarazem kelnerem i sprzątaczem, a doświadczenie kulinarne polega na tym, że jesz, wychodzisz i nie umierasz na skręt kiszek. To miejsca, gdzie wszyscy wiedzą, że klient nie ma więcej niż piętnaście zeta i nie wyda więcej na swoje żarcie, bo musi jeszcze starczyć mu na browarka. To blokowisko Gocławia, blokowo-domkowo-warsztatowe okolice osiedla Majdańska i przedziwnie zawieszony Przyczółek Grochowski, małe osiedle w środku niczego, bardzo blisko centrum, ale zarazem bardzo daleko od miasta. Jakbym był Magdą, to bym wymienił wam pięć powodów, dla których nie warto tu przyjeżdżać, ale zamiast tego zaproponuję: wybierzcie się tu kiedyś i zobaczcie, jak wygląda część miasta, w której nie ma nic, ale to nic atrakcyjnego. Nawet menele są jacyś tacy skapcaniali.
Jednak przypuśćmy, że doszło do sytuacji, w której wyrzucono nas ze spadochronem nad tym ponurym jak miesięcznica miejscem i akurat mamy przy sobie piętnaście złotych. Wiadomo, że po takim skoku człowiek ma prawo czuć się głodny. Czy naje się tu za piętnastaka? Czelendż akceptet!
Zaczynamy od Przyczółka. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tu nic nie ma. Błąd. Jest, ale trzeba wiedzieć. Jak to mówią, war favours the informed. Kiedyś zresztą na Przyczółku gastronomii było więcej: zniknęła jadłodajnia ze świetnymi daniami domowymi w Centralnej Bibliotece Wojskowej, gdzie otyła pani podawała zupę, trzymając w niej palec, znikł też bar restauracyjny na Poligonowej, gdzie nigdy nikogo nie było, a jak raz zamówiłem w nim coś do jedzenia (choć wewnątrz panowały egipskie ciemności), zostałem obrzucony takim wzrokiem przez potężnego właściciela, że bezzwłocznie dokonałem ewakuacji. Była to moja najkrótsza wizyta w restauracji. Obawiam się, że mogłem zakłócić swoim przybyciem jakiś ważny rytuał.
Zaczynamy od ulicy Ostrzyckiej. Funkcjonuje tu bar May-May, zupełnie przypadkiem ozdobiony logiem w kształcie żółtej litery „M” w postaci łuku. Naprawdę trudno wpaść na to, skąd dizajner tego loga czerpał swoją inspirację.
To miejsce kiedyś było niezłym chińskim barem. Takim na 3+. Nieuprzejma pani za ladą szybko wydawała zamówione potrawy i były one nawet znośne, pod warunkiem że wzięło się kurczaka w cieście. Jednak coraz częściej zaczęła występować nietypowa sytuacja: kurczak w cieście miał owszem bardzo dużo ciasta, ale żadnego kurczaka. Był to rodzaj swoistej loterii – rozgryzając gumiasto-ciastowate kawałki można było obstawiać, czy pod supergrubą panierką faktycznie znajduje się choćby odrobina mięsa.
Potem zrobiło się gorzej, ponieważ miejsce ulubili sobie okoliczni żule. Wchodząc w ciągu dnia do May-May można było z bardzo dużym prawdopodobieństwem trafić na łojących piwo meneli, komentujących jednocześnie nadawane w telewizji wiadomości. Moja ostatnia wizyta w tym miejscu upłynęła pod znakiem festiwalu mądrości pewnego nietrzeźwego już o 13.00 człowieka na temat wojny w Afganistanie. Twierdził on, że nasi żołnierze to nieudacznicy, jakby jego wysłali tam, to on by tam wszystkich, ratatatata! Ratowałem się ucieczką i moja noga nigdy więcej tam nie postała.
May-May może wydawać się na pierwszy rzut oka zamknięty. Jednak to błąd. Restauracja, o ile tak można nazwać ten przybytek, nadal działa. Niestety wydaje się podawać głównie piwo.
Dalekowschodnie, szybkie żarcie to coś, co teoretycznie sprzedaje się samo. Oto po drugiej stronie Ostrobramskiej, za kładką, w nowym deweloperskim bloku na dole otworzyła się restauracja: TIGON ASIAN CUISINE. Trudno powiedzieć, od czego pochodzi nazwa Tigon – może od połączenia tygrysa z gekonem? Taka myśl przeszła mi przez myśl, gdy zamówiłem tam kurczaka z makaronem po chińsku. Rzekomy kurczak smakował jak gekon. Tzn. nie mam pojęcia jak smakowałby gekon, ale wyobrażałem sobie, że właśnie tak. Makaron natomiast był surowy, co spowodowało, że wystawiłem również surową ocenę temu miejscu, ale uznałem, że to początkowe problemy i że następnym razem będzie lepiej. Udałem się tam zatem drugi raz. Jedzenie było jeszcze surowsze niż poprzednio, za to żona właściciela przez cały okres oczekiwania na moją potrawę i jej konsumpcję uspokajała swoje małe, krzyczące dziecko. Sam mam dzieci i wiem, że potrafią krzyczeć, ale najwyraźniej dzieci dalekowschodnie są bardziej wytrwałe w krzyczeniu. Tak czy inaczej, Tigon polecam wytrwałym fanom nieco surowych potraw. Docenić można rozbudowany system ekranów, na których wyświetlają się wizualizacje potraw. Właściwie na tym mogliby zakończyć funkcjonowanie, jak w Tytusie, Romku i A’tomku – wchodzisz, oglądasz potrawy na ekranach i sycisz się ich widokiem. W żadnym wypadku nie jeść!
Zupełnie po drugiej stronie Przyczółka jest pizzeria. Bardzo mnie bawi, że na lewym brzegu Wisły pizzerie mają takie śmieszno-mądre nazwy jak Mąka i Woda. Jak nazywa się pizzeria na Przyczółku? ROSSO. Znaczy to po włosku… no właśnie nieważne co znaczy. Brzmi po włosku. Więc po co drążyć? Jest pizzeria, jest słowo po włosku, dawaj robimy!
Pizzeria Rosso trzyma poziom i ma raczej rozsądnego właściciela, który nie szaleje z cenami. Jednak dla kogoś, kto zwykle odwiedza lokale droższego sortu, pewnym zaskoczeniem może być jej wnętrze. Może okazać się, że akurat oba stoliki są zajęte. Tak, oba. Bo są dwa. Jeden z lewej, drugi z prawej. To całkiem odważne posunięcie, zrobić pizzerię w pomieszczeniu wielkości kanciapy na narzędzia. Pizze są całkiem smaczne, nigdy nie natknąłem się na niedobrą pizzę w Rosso. To takie danie, które dość trudno spieprzyć, choć oczywiście lepiej trzymać się popularnych pozycji w menu. No i mała pizza faktycznie jest mała, ale można wyrwać ją za piętnaście zyla. Do szybkiego pochłonięcia przez jedną osobę. Rosso stawia wyraźnie na pizze dowożone do klientów, stąd mikrorozmiar restauracji. W godzinach pracy, spacerując do Rosso, można zostać rozjechanym przez szalonego dostarczyciela na skuterze, któremu niestraszna żadna pogoda.
Jeśli komuś nie odpowiada ani kuchnia chińska, ani włoska, może wybrać się na bliski wschód, czyli do Sahtenu. To bar prowadzony przez energicznych Syryjczyków tuż koło stacji benzynowej przy skrzyżowaniu Ostrobramskiej z Grenadierów. Oprócz niezwykłej estetyki zrobionej z linoleum, brudnych szyb i kawałków styropianu nie można mu wiele zarzucić, przynajmniej do momentu, w którym otrzymamy nasze zamówione danie typu kebab w bułce lub na talerzu (ok. 12-15 zł). Składa się ono zazwyczaj z tak niesamowitej ilości tłuszczu, że można by w nim usmażyć tonę frytek i jeszcze by zostało. Tłuszczu jest tak dużo, że właściwie danie należałoby popijać benzyną albo acetonem. Jest w nim także bardzo dużo mięsa, które kiedyś w menu było opisane jako baranina, potem zmieniono jego nazwę na „wołowinę”, a obecnie najczęściej właściciel unika podawania jego nazwy, pokazując po prostu palcem na kręcący się puc i pytając „to, czy to drugie?”.
W Sahtenie jednak urzeka iście rodzinna atmosfera. Właściciel nieustająco rozmawia przez telefon w swoim języku albo kłóci się ze wspólnikiem. Ludzie wchodzą i wychodzą, mówiąc do właściciela po imieniu, on odpowiada im nieco kanciastą polszczyzną, przychodzą dzieci z okolicznego bloku… można tu poczuć sielską atmosferę małego miasteczka, gdzie wszyscy się znają i przychodzą pogawędzić o aktualnych problemach nad najtłustszą porcją kebabu w okolicy. To tu można usłyszeć wspaniały dialog, gdy klient pyta właściciela „a to jest z mięsem?”, a ten odpowiada „a co my są jakie wegetariany?”.
Spacerując przez kładkę nad Ostrobramską z powrotem na Przyczółek Grochowski i w stronę Kanału Wystawowego natkniemy się na ogromny budynek pod adresem Aleja Stanów Zjednoczonych 32. Budynek ten ma ciekawą historię, mianowicie znajduje się w jego wnętrzu ogromny, nigdy nie oddany do użytku parking z zamurowanym wjazdem, a zrobieni w balona mieszkańcy parkują gdzie popadnie. W tym samym budynku znajduje się także restauracja indyjska Kalyan, zdecydowanie lepszego sortu niż przybytki opisane do tej pory. Nie tylko wygląda wewnątrz całkiem ładnie (jak na prawą stronę Wisły*), ale też dania są wyraźnie droższe niż w okolicznych jadłodajniach. Przyznam szczerze, że byłem tam tylko raz, ale wspominam to bardzo dobrze, tzn. zupełnie przeciwnie niż wizytę w zachwalanej wszędzie indyjskiej restauracji „Rani”… no ale to temat na inny wpis. Najadłem się do syta za jakieś trzy dychy i faktycznie smakowało to po hindusku, przynajmniej o ile za wyznacznik hinduskości uznamy to, co serwują hinduskie restauracje przy al. KEN na Ursynowie (Rani, Mr India i Ganesh). Koszt spory, trzy dychy piechotą nie chodzą, ale jako bloger raz na jakiś czas mogę pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Oczywiście nie byłoby sensu opisywać Kalyana, gdyby faktycznie tak radykalnie odbiegał od przyjętego budżetu 15 zł – codziennie serwują tu lunch wyceniony na szesnaście zeta i to jest dobra oferta, tylko trzeba wcześniej jeszcze skądś wytrzasnąć brakującą złotówkę. Zawsze można pomóc znaleźć komuś miejsce parkingowe – w tej okolicy są na wagę złota. Podkreślam jednak, że jeśli jesteś hardcorowym fanem naprawdę złego jedzenia, to Kalyan może cię rozczarować. Jakby mieścił się na Saskiej Kępie, wszyscy darliby z niego łacha, ale na Przyczółku jest królem, jak jednooki wśród ślepców. Owszem, kelnerki są obrażone, a w środku panują ciemności, jednak to absolutnie nie obniża ostatecznej oceny!
Skoro już przy droższych restauracjach jesteśmy, warto wspomnieć jeszcze o pizzerii o nazwie „Pizzeria z Nowolipek”, która absolutnie nie znajduje się na Nowolipkach, a przy ul. Nowaka-Jeziorańskiego, tuż za Przyczółkiem Grochowskim. Ten dwupoziomowy lokal mieści się w całkiem nowym budynku, powstałym na miejscu dzikich ogródków działkowych. Odwiedziłem go do tej pory trzy razy. Za każdym razem dostawałem co innego niż zamówiłem, bo „szef kuchni się pomylił”. Raz zamiast anszuła (takich małych, słonych rybek) były sardynki. Nic nie szkodzi, bo ryba jest ryba i po co drążyć temat. Za drugim razem szef kuchni się sypnął i dostałem pizzę dużą, choć zamówiłem średnią. To nawet lepiej, bo policzyli jak za średnią. Za trzecim razem pizza już się zgadzała, ale zapomnieli przynieść napój. W sumie lokal ten oceniam bardzo dobrze, ponieważ zapewnia dreszczyk emocji związany z tym, że nie wiadomo czy dostanie się to, co się zamówiło. Jest to jakaś koncepcja na restaurację: pisać w menu co popadnie, a potem przynosić klientowi to, co akurat jest. Oczywiście należałoby zbudować do tego całą otoczkę, nazwać lokal np. „SURPRISE SURPRISE” i twierdzić, że to bardzo nowatorskie podejście do tematu. Na pewno przez jakiś czas by to działało, a klienci przychodziliby choćby z ciekawości. Z obowiązku zaś warto dodać, że o ile szef kuchni znów się nie sypnie, to w Pizzerii z Nowolipek jak najbardziej najesz się za piętnaście zyla, tylko trzeba tam pójść w dwie osoby i wziąć dużą pizzę na pół. Jak nie masz kogo zabrać, to zawsze można złapać kogoś z ulicy, napisać na fejsie, albo zagadać innego klienta, który też siedzi sam. Tinder-pizza!
Jednak w godzinach pracy nie zawsze jest czas na niespodzianki i szukanie partnerów. Czasem trzeba po prostu coś zjeść. Wtedy na ratunek przychodzi dalekowschodni, zapewne wietnamski bar „PANDA”, który znajduje się w budynku Tesco na Gocławiu przy ul. Fieldorfa. Tu dania podawane są naprawdę szybko i smakują dokładnie tak, jak można byłoby się spodziewać wydając 15 złotych. Poza tym trudno przecenić obecność tak smakowitych detali jak kartka, na której ktoś napisał flamastrem „PŁATNOŚĆ TYLKO GOTÓWKĄ”, a poniżej, inną ręką i innym flamastrem dopisano „PRZEPRASZAMY”. Bar ten ostatnio dorobił się ceramicznych talerzy w miejsce plastikowych, co wiązało się z podniesieniem cen o złotówkę na daniu. W menu pojawił się także „chiński kebab”, co należy uznać za odważne posunięcie w duchu kuchni fusion. Jest też sushi. Niestety, nie da się zamówić futomaków ani hosomaków w chlebku pita z ostrym sosem, a szkoda – sushikebab to danie, którego jeszcze nikt nie oferuje. Ale to tylko kwestia czasu: potencjał rynkowy jest silny. Wspomnicie moje słowa!
Jak na razie, żelaznym punktem wizyty w barze PANDA jest „kurczak specjalny PANDA”, którego specjalność polega na tym, że wygląda z daleka jak kaczka, dzięki czemu ktoś może pomyśleć, że jesteśmy bogaci, bo zamówiliśmy najdroższe danie w karcie, podczas gdy wydaliśmy – jakżeby inaczej – piętnaście pe el enów. Kurczak PANDA jest naprawdę niezły, jeśli tylko pominąć twardawy ryż i surówkę doprawioną zapewne styropianem. Niestety, za kontuarem stoi najczęściej kobieta, więc nie można pozwolić sobie na idealnego suchara „PAN DA KURCZAK”.
Z uwagi na duży przerób klientów, dania w tym barze są dość świeże i mało ryzykowne. Wystarczy wypić po nich miętę, żeby nie dostać totalnego rozstroju kiszek. Jako że czuję miętę do takich miejsc, przyznaję im gwiazdkę – ale nie Michelin, a co najwyżej Stomil.
I to kończy naszą podróż po tanich jadłodajniach tej lekko ponurej okolicy z piętnastoma złotymi w kieszeni. Teraz już wiecie, co zjeść, gdy los rzuci Was w okolice Przyczółka Grochowskiego czy wschodniego Gocławia, a przy sobie macie akurat piętnaście pe el en. Chociaż, Bogiem a prawdą, poza fajnym sklepem ze śrubami, nie ma w tej okolicy nic, do czego warto byłoby przyjechać.
Gdzie te łakocie?
May-May, Ostrzycka 2/4: 2 świnki, jedno piwo
Tigon Asian Cuisine, Ostrobramska 126: 1 świnka
Pizzeria Rosso, Poligonowa 1: 4 świnki
Sahten, Grenadierów 2: 3 świnki i kostka smalcu
Kalyan, al. Stanów Zjednoczonych 32: 4 świnki
Pizzeria z Nowolipek, Skalskiego 3: 3 niedźwiadki, bo szef kuchni się pomylił
Panda, Fieldorfa 41: 4 świnki, płatne gotówką
*różnice między stronami Wisły są nadal poważne, po lewej stronie Wisły na przedszkolu pisze się: po odbiór dzieci zapraszamy w godzinach 15.00-17.00, po prawej stronie – „rodzicom nietrzeźwym dzieci nie wydaje się”.
P.S. Zdjęcie główne jest ze stocka, no kaman, takie kebsy na Grochowie? Nie znam. (M.)
P.S.2 Jakby ktoś jeszcze nie zajarzył, to ten post powstał w ramach cyklu #KuUciesze. Ale tego chyba nie da się nie zauważyć. (też M.)
12 Responses
przecudowny wpis <3
Fajny wpis.
Chwila chwila, a gdzie opis Grece Bar KABAB z obrazka ? Tudziez gyrosa z paragonu ? na to czekalem najbardziej. Prosze tez o czesc druga, z np. dalekiej Bialoleki 😀
napisałbym jakiś komentarz, ale nie wiem czy wolno, bo jeszcze żadnych nie ma…
…ale za 15 zł naprawdę da się i to w samej WARSZAWIE, a nie tam na podgrodziu, za fosą 😉
you’ve just made my day…. much better
love!!!
Mało rzetelny artykuł. Zabrakło w nim baru który uważam za największy fenomen po prawej stronie rzeki. Obiadek Saska z polską kuchnią, o którym mówię oferuje codziennie pyszne lunche za 15zł. Zdrowsze i dużo smaczniejsze o tych śmieciowych kebabów, pizz, czy chińczyków do których wrzucają masę świństwa po którym boli żołądek.
Uwielbiam po kres życia 😀
Tigon to tiger + lion, mieszaniec. Po polsku to tyglew.
15 zeta to kupa szmalu, od poczatku marszałkowskiej do jej końca jest mnóstwo knajp i restauracji całkiem normalnych w których mozna zjeść bardzo przyzwoity zestaw lunchowy składający sie z zupy i drugiego dania za 15 zeta i mniej. Plus kompot. Proponuje wyprodukowac pytanie: czy mozna coś zjesc za 8 złotych w Warszawie – to byłoby wyzwanie.
Thien Ly, Mokotów Batorego 14, bierzesz drugą osobę i zamawiacie porcję na pół (polecam indyk masło czosnek lub indyk pikantny).
za tanioszkę też na pizzę do złotej 65 można się wybrać. teraz mają też nowy lokal na wyki 2c 😀