Wytłumaczcie mi jak to jest możliwe, że ludzie, którzy wychowali się na Beavisie i Buttheadzie, na Miasteczku South Park, na całym tym przyciężkim, niewybrednym, często fekalnym poczuciu humoru, jak ci właśnie ludzie wyrośli na wiecznie urażonych? Wszystkim. Zawsze.
Przykład świeży, jak jagodzianki, które dziś upiekłam: Putka, taka piekarnia. Z okazji zakończenia roku szkolnego zaproponowali uczniom, którzy pokażą świadectwa z czerwonym paskiem darmowe – nomen omen – jagodzianki. W sumie fajna akcja, rodzice też nagradzają swoje dzieci za dobre wyniki w nauce, a lenie dostają szlaban na telewizor. O święta Tereso, jaki im internet zrobił za te bułki kipisz! Że dzielą dzieci na lepsze i gorsze! Że to się nie godzi! Że muj bombelek tesz powinien dostać! Czy piekarnia Putka miała intencje kogokolwiek dzielić? Nie sądzę. Czy problem jest w niewinnej bułczanej akcji? NIE SĄDZĘ.
Sądzę, że problem jest w społeczeństwie, które wiecznie szuka drzazgi w cudzym oku, a belki we własnym nie widzi, że się tak swobodnie odniosę do wiary, którą deklaruje miażdżąca większość. Zrobiłam to celowo, bo gdyby poczytać komentarze na dowolnej stronie czy portalu, to tam są sami święci w przedziałek czesani. No, cuda, mówię Wam!
Ich misją jest nawracać. Każdego i na cokolwiek. Bo wiadomo, że zło czyha za każdym kliknięciem. Nie macie pojęcia ile razy przed zrobieniem zdjęcia w knajpie wyjmowałam rurkę z lemoniady, żeby później nie czytać tego pierdololo o plastiku i nie tłumaczyć, że TAK MI DALI, NIE MOJA WINA, NIE KAMIENUJ!
I pokaż mi, robaczku, swój śmietnik, a powiem ci kim jesteś.
Albo jeszcze z mojego podwórka – jakiekolwiek odstępstwo od ultra-turbo-super-eko-bio jedzenia. Jeb – kamień. Owszem, sama na siebie ukręciłam ten bat, bo ciągle cisnę o naturalnym żarciu, bo byłam pierwszą blogerką, która w ogóle mówiła o slow foodzie, ale na litość, ja też jestem człowiekiem. Tylko takim z internetu, a to już wystarczy, żeby się schylić. Po kamień. Niech no gdzieś w kadrze mi się przewinie jakiś “zakazany” produkt, nic sokolemu oku polskiego internauty nie umknie. A ja właśnie piję sobie zimną Fantę. Bo czasem mam na to ochotę, bo nigdy nie zamierzałam być święta, bo tak. I co teraz?
Wiem dobrze jak trzeba się okopać, żeby móc w internecie cokolwiek publikować. Najbanalniejsze nawet rzeczy, takie jak przepisy, muszą być obwarowane “ale możecie zrobić inaczej”, “na pewno każdy ma własny sposób”, “nie ma jedynej słusznej drogi”, “twoja babcia ma rację”. Bo jak tego wszystkiego nie dodasz, to marny twój los. Napiszesz, że oto najlepszy przepis na schabowego, z jakim się zetknęłaś, to zaraz przeczytasz, że “chyba nie jadłaś u mojej matki!”. No więc nie jadłam. A czy ten mój może mi smakować? I-jo, i-jo, policja, prosze przyjechać na fejsbuka! NIE MOŻE!
Tematu macierzyństwa nie poruszam, bo madki to najdziwniejsze plemię pod słońcem, ale wcale nie trzeba tak gęboko wchodzić w trzewia internetu, aby zauważyć ogólnonarodowy ciąg do prostowania innych i bycia urażonym. W każdej dziedzinie. Zawsze. Można być urażonym nawet samym tytułem tekstu bez czytania treści, można być urażonym, że ktoś chodzi w skórzanych butach, że za dużo lata samolotem, że nagradza dzieci za dobre wyniki w nauce bułką z jagodami, że lubi coś innego, że ma odmienny pomysł na życie, że jest. Nie daj borze sobą. I zanim ktoś poczuje się urażony moją fatalną ortografią, uprzejmie donoszę, iż “borze” pochodzi od słowa “bór”. Dla mniej zorientowanych – to taki las. Iglasty konkretnie.
Tak na koniec i tak wszyscy te uwagi mają w dupie. Ja na przykład z lubością używam funkcji “ukryj komentarz”, którą uważam za wspaniałe narzędzie dydaktyczne i polecam każdemu. Działa ono w taki sposób, że komentujący oraz jego znajomi widzą zamieszczony komentarz, a reszta internetu nie. No i siedzi ten Alf i Omeg gdzieś tam po drugiej stronie swojego wi fi i pół dnia kmini dlaczego nikt mu nie bije brawa, nie wspiera ciepłym słowem, nie kocha?… W cichości serca liczę, że następnym razem zanim Alf postanowi się podzielić ze światem swoją wszechwiedzą zastanowi się czy warto. No bo skoro i tak nikt nie kocha?…
Wiecie, bo to taka specyficzna mieszanina pogardy, pseudooburzenia i bezzasadnego poczucia wyższości. Nic budującego. Takie niezdrowe wyczekiwanie na cudzy błąd, na najmniejsze potknięcie, na jakąkolwiek szczelinę, aby wreszcie wejść na scenę. Całym na biało. I nie sądzę, aby to była li tylko wina powszechnego dostępu do internetu. Myślę, że na ten stan rzeczy składa się znacznie więcej czynników – uwarunkowań społecznych, politycznych i być może z roku na rok systematycznie spadającego ilorazu inteligencji. Nie mnie jednak tłumaczyć przyczyny, to sprawa dla socjologów, psychologów i być może egzorcystów. Ja tylko zauważam tendencję i swobodnie jadę sobie jak na łysej kobyle. Cóż…