Już, już prawie kupiłam bilet do Dublina. Miał być tydzień szwendania się po wyspie, ale nie będzie. Przynajmniej nie w kwietniu. W kwietniu będą się działy zupełnie inne rzeczy. Poprzednio nie miałam zbyt wiele czasu, więc kilka rzeczy zostawiłam sobie na następny raz, na przykład spektakularną bibliotekę Trinity College, która zaparła mi dech w piersiach. Chciałabym mieć dość czasu, by spędzić w niej przynajmniej kilka godzin, a najlepiej cały dzień. Mój wewnętrzny mól książkowy domaga się daniny. I kolejny raz nastąpi, nie mam cienia wątpliwości.
Dublin i półwysep Howth były dla mnie raczej pasmem wrażeń, niż konkretnych widoków. Samo miasto jest wcale przyjemne, irlandzka przyjaciółka oprowadziła mnie po kilku ciekawych miejscach, patrząc na mnie jak na przybysza z innej planety, bowiem znajdowłam się naonczas w epicentrum przedświąteczno-prezentowego szału i doba była zdecydowanie za krótka, by upchnąć w niej wszystko. Trzy doby też były za krótkie.
Zapamiętałam muzykę na żywo w pubach, mocno starszych panów wywijających w rytm tejże, guinnessa lejącego się strumieniami. Chłonęłam klimat i nie ukrywam, że po przestawieniu się na charakterystyczny irlandzki akcent, poczułam się jak na ubitej ziemi, między swoimi.
Właściwie wszyscy, z którymi się zetknęłam byli przemili, choć przecież wiadomo, że Irlandia nie jest najbardziej słoneczną wyspą na świecie. I nie mówię tu o brataniu się ze wszystkimi w pubie, co po trzecim piwie jest wyjątkowo łatwe, ale o obsłudze w restauracjach, taksówkarzach, kasjerkach w sklepie czy poproszonych o strzelenie fotki policjantach. Taki mają klimat.
Z jedzeniem nie ma większego problemu, pod warunkiem jednakowoż, że prowadzą ludzie, którzy tam mieszkają. Wizyta w sławnym Leo Burdock (klik) była porażką i dopiero kiedy dziewczyny zabrały mnie na swoją ulubioną rybę z frytkami, poczułam prawdziwego rock and rolla. Wrócę i opiszę, słowo. Kolejka wysypywała się na dwór i wcale mnie to nie dziwi, bo to jeden z lepszych fast foodów, z jakimi się zetknęłam. Knajpy też dają radę, ale ponownie – trzeba wiedzieć które. Raz jedyny poszłam za podszeptem intuicji i trafiłam do The Brass Monkey (klik). Było pełno i właśnie dlatego weszłam. I dobrze zrobiłam. Tam też wrócę lecz przy lepszej pogodzie, bo okolica zachęca do długich spacerów.
Mogę przyjąć, że Irlandii tylko liznęłam. Ale to dobrze, bo to zaostrza apetyt, jak niezła przystawka. Właściwie sama sobie tym tekstem robię smaczek. I żeby mi klify jadły z ręki. Tak. To może poszukam lotu w innym terminie?…