Jest tu jakaś dowolność. W menu znajdziecie i świetną polską wołowinę, i azjatyckie nutki, a jak zagra bliskowschodnio, to też. Bo czemu nie? Szef kuchni i właściciel w jednym rządzi tu wedle własnych zasad. Dostosuj się albo giń.
Bez wątpienia jest to jedna z najładniej położonych restauracji na Mazurach, choć sami nazywają się “stołówką”. Zakładam, że to taki żart. Od strony lądu zjeżdża się tu cudnej urody łączką, zaś od strony Jeziora Jagodnego można tu dotrzeć łódką. Jagodne leży na Wielkim Szlaku Jezior Mazurskich, więc jeśli żeglujecie, to tym bardziej zapamiętajcie ten adres. No i zatoka… Zatoka nazywa się Zatoką Dobrej Nadziei. Pięknie, prawda?
Ale zjebkę można od szefa zaliczyć, więc rekomenduję grzecznie i z uprzednią rezerwacją.
Przy dobrej pogodzie usiądźcie na górnym tarasie i rozkoszujcie się wspaniałym widokiem na Żabią Wyspę i tę drugą po prawej, której nazwy nie znam. Wiedzcie też, że mają tu niezłą selekcję win w całkiem ludzkich cenach, co na Mazurach nie jest takie oczywiste i charakteryzuje tylko restauracje, którym naprawdę zależy na tym, by karmić godnie. Warto zabrać coś do domu, bo ceny etykiet “na wynos” są całkiem przyjemne. A jak wiadomo na Mazurach o dobre wino wcale nie jest tak łatwo. No dobrze, ale do adremu, jak mawiają puryści językowi.
Myślę, że następnym razem zrobimy pełny przelot przez przystawki, bo wszystkie brzmią intrygująco. Tym razem zdecydowaliśmy się na przepyszne sakiewki z duszonymi warzywami korzennymi na sałacie ze słodkim sosem z mango i imbirem. Rzecz to godna, pełna smaku i podobno jest tutejszym klasykiem. Dalej wjechały wątróbki drobiowe w bekonie smażone na Marsali. No, trudno im odmówić smaku i muślinowej wręcz delikatności. A zaraz za nimi solidna porcja tatara wołowego ze wspaniałymi lodami musztardowymi upstrzonymi kuleczkami gorczycy jak rudzielec piegami. Tatar był też nieco podwędzany jałowcem. Podobno hitem jest tu tatar z tuńczyka, ale ten zostawiam sobie na następny raz.
Dalej wyborne ravioli rakowe o delikatnym cieście i szalenie smacznym nadzieniu nieprzyzwoicie unurzane w maśle cytrynowym z szafranem. Danie wyborne, bardzo je Wam rekomenduję. Podobnie jak rozpływające się w ustach rabo de toro, czyli mięso z ogona wołowego zamknięte w miniaturowej bułeczce pszennej obficie posypanej makiem. Coż to jest za wyborność!
Z głównymi mieliśmy równie miłe przygody, bowiem na naszym stole pojawił się znakomity stek wołowy z kopytkami szpinakowymi i – o losie łaskawy! – sosem smardzowym. Smardze to dla mnie najwyższa forma grzyba, z całym szacunkiem dla borowików. Królestwo i pół księżniczki za kobiałkę smardzów! Dalej delikatne, pełne smaku kotleciki jagnięce z kostką, do tego grillowane warzywa i ziemniak podany po poznańsku, z twarożkiem.
Reprezentantem ryb stał się zwarty, mięsisty, świetnie przygotowany sandacz dość nieoczywiście połączony z mango (doskonały duet, jak się okazało), zaś towarzyszyło mu puree ziemniaczano-groszkowe podkręcone berberysem. Przyznacie, że dość eklektycznie to wszystko brzmi, prawda?
Na koniec połączenie – jedno z tych przebłysków geniuszu, które skrupulatnie gromadzę sobie w specjalnej szufladce ilekroć mam szczęście na coś takiego trafić – kaczka z różą. O, panie i panowie! Jakże to cudownie ze sobą gra! Przyrumieniona od strony skóry, różowa i delikatna w środku kaczuszka podlana sosem z płatków dzikiej róży i udekorowana ich suszoną wersją. Sam miód, czyste złoto! Wystąpiła dumnie w towarzystwie placuszków, smacznych, owszem, lecz blednących w obliczu jej chwały i majestatu. Kaczkę zamówcie koniecznie!
Deseru już nie wepchnęliśmy, ale to nie szkodzi. Poza tym ze względu na mikre rozmiary kuchni nikt tu z deserami nie szaleje i w menu na słodko widnieje tylko tarta. Bo ta restauracja naprawdę jest na barce i jest w tym wiele uroku.
Miejsce jest zdecydowanie warte uwagi, a może i specjalnego nadłożenia drogi. Pamiętajcie jednak o rezerwacji, szczególnie w weekend. No i o uprzejmości. Bo o tutejszych zjebkach krążą legendy.