Najpopularniejszy w Polsce blog z kategorii food&travel

Kalifornia, Arizona i Nevada na wdechu, czyli osiem dni, trzy stany, milion wrażeń

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

Wiecie dlaczego na wdechu? Bo częściej nabieraliśmy powietrza, żeby powiedzieć: WOW!, niż wypuszczaliśmy z sykiem niezadowolenia. To był tydzień pełen wrażeń, kiedy niewiele spaliśmy, ale za to zobaczyliśmy masę niezwykłych miejsc. Nie wiem, czy będę umiała Wam o tym wszystkim opowiedzieć, ale co nie doopowiem, to doobejrzycie na zdjęciach. Jedziemy na wycieczkę!

Nevada

Dolina Śmierci

No więc jedziemy. W Vegas wypożyczamy wielkiego Forda Explorera, bo jesteśmy strasznie rozpuszczeni i lubimy mieć wygodnie. Poza tym przylecieliśmy tu z kilkoma ciuchami w podręcznym, albowiem zakupy w Stanach są super. Tak więc bagażnik będzie powoli puchł od walizek. Ruszamy popołudniem. Mamy dotrzeć do Los Angeles, ale najpierw Dolina Śmierci. Może to jej urok, a może to Mayeblline, ale prawie nie mijamy samochodów. Za to mijamy żyjące wolno konie i po pewnym czasie docieramy do podejrzanie księżycowych terenów. Im dalej, tym bardziej dziko. To najgorętsze miejsce na Ziemi. Dolina Śmierci jest właściwie do oglądania przez okno samochodu. Zatrzymujemy się kilka razy aby napaść oczy i zrobić zdjęcia, ale myślimy już raczej o tym, że przed nami kilka godzin jazdy.

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2398

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2400

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2425

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2441

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2455

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2447

Dolina_Smierci_Death_Valley_Nevada_photo_photo_2495

Kalifornia

Los Angeles

W hotelu meldujemy się koło północy i natychmiast padamy na łóżko. Rano szybkie ogarnięcie i jak po sznurku jedziemy na ramen, który okazuje się – póki co – najlepszym, jaki kiedykolwiek jedliśmy. Dalej jest równie miło, bo po polskiej pizgawicy i bostońskim chłodzie chce nam się plaży. Królestwo za plażę! No to Malibu. Bo aby dobrze się nastroić warto przepierniczyć jeden dzień na plażowanie. Fajnie też wreszcie zobaczyć tę biegnącą wzdłuż wybrzeża drogę. Nie wiem w ilu filmach zagrała, ale było ich dużo. Później trafiamy jeszcze do Malibu Seafood, przydrożnej knajpki specjalizującej się w tym, na co wskazuje nazwa. Ich po plebejsku panierowane i smażone na głębokim tłuszczu przegrzebki pokochałam miłością absolutną. Jemy, gapimy się na zachód słońca i myślimy o tym, że jutro już tak leniwie nie będzie.

Wiadomo, że skoro już tu jesteśmy, to musimy odhaczyć też kilka typowo turystycznych miejsc. Bo trzeba mieć odhaczone i jest to jedyny powód. Walk of Fame, na przykład, jest pełną pijanych ludzi i sklepów z gipsowymi magnesami porażką, która dość szybko nas zniechęca. Totalnie nie nasz klimat, zwłaszcza że podpity, bełkotliwy polski słyszymy kilka razy. W tej sytuacji czas zamknąć buzię i odżeglować w przeciwnym kierunku, bo wszyscy wiemy, że “Pamiętników z wakacji” lepiej unikać.

LA póki co nie robi na nas żadnego wrażenia, choć aby być sprawiedliwym – nie dajemy mu szans. Niektórzy mówią, że miłość rodzi się tu dopiero przy drugim podejściu. Możliwe. Skoro z Rzymem tak miałam, to mogę mieć i z Los Angeles.

Są dwa miejsca, które bardzo, bardzo chcemy zobaczyć. Z premedytacją trzymamy je na koniec. Nie wiem czy kojarzycie film “Mulholland Drive”? Jeśli nie, to obejrzyjcie. No i właśnie Mulholland Drive chciałam się przejechać, ale dopiero po zmroku. Najpierw z płaskiego jak deska miasta wspinamy się pod górę. Wjeżdżamy w wijące się między domami i sosnowymi laskami ulice, aż w końcu trafiamy, gdzie trzeba. Jest tu kilka punktów widokowych, z których roztacza się genialny widok na miasto i z tego ta ulica jest znana. Kolejny punkt na bucket list odhaczony. Magdalena szczęśliwa.

Generalnie LA nas jakoś specjalnie nie porwało i nie chce mi się nad tym miastem rozwodzić, poza jednym miejscem, o którym KONIECZNIE musicie wiedzieć. To jest autentyczny sztos. Obserwatorium Griffith. Wszyscy się tasują nad Venice Beach, a to, co w tym mieście najlepsze, położone jest znacznie wyżej, niż poziom morza. I raczej odwiedźcie je po zmroku. Stąd rozciąga się panoramiczny widok na miasto – uwaga – na trzy strony! Kalifornia to jedno z najlepszych miejsc na świecie do obserwowania gwiazd. Docieramy do obserwatorium dość późno, ale masa ludzi z teleskopami piknikuje na trawniku przed wejściem.

Jest tu też Wahadło Foucaulta, na które można się gapić równie długo, co na panoramę miasta. Jeśli spośród wszystkich rzeczy, jakie zobaczyliśmy w LA miałabym wskazać jedno, którego absolutnie nie możecie pominąć, bez sekundy zawahania powiem, że jest nim Obserwatorium Griffith.

IMG_5616

Los_Angeles_LA_California_photo_2556

Los_Angeles_LA_California_photo_2570

Los_Angeles_LA_California_photo_2558

Los_Angeles_LA_California_photo_2601

Los_Angeles_LA_California_photo_2647

Los_Angeles_LA_California_photo_2683

Los_Angeles_LA_California_photo_2703

Los_Angeles_LA_California_photo_2705-001

IMG_5550

Long Beach

Trochę uciekamy z Los Angeles. Trochę nam się już nie chce tam być. Nie uciekamy daleko, bo zaledwie kilkadziesiąt mil na południe. Zatrzymujemy się w Long Beach, niewielkim, przytulonym do wybrzeża miasteczku, w którym chyba wszyscy są lub byli surferami. Ewentualnie przyjechali tu, aby nimi zostać. Przy śniadaniu można poobserwować wpływ na skórę nadmiernej ekspozycji na słońce. W różnych stadiach zaawansowania. Siadamy w jakiejś małej śniadaniowni czy innej knajpce, objadamy się nieprzytomnie i gapimy na ludzi. Sporo tu też starszych, spalonych na skwarki, cholernie zadowolonych ludzi. Niech żyje witamina D!

Linia brzegowa jest znacznie ciekawsza, niż w Los Angeles, bo bogata w niewielkie zatoczki, plaże piaszczyste, kamieniste – do wyboru, do koloru. A samo miasteczko jest po prostu urocze. Takie trochę jak z filmów dla nastolatków. Serio. Myślę sobie, że chętnie tu wrócę. Obojgu nam się spodobało i przy wymeldowaniu z hotelu mieliśmy małe zawahanie, czy nie zostać jeszcze jeden dzień dłużej. Ale, hej, San Diego wzywa! Taco, taco, burrito!

Long_Beach_California_photo_2713

Long_Beach_California_photo_2730

IMG_5673

Long_Beach_California_photo_2715

San Diego

Tu się troszeczkę opierniczamy, przyznaję. Jako bazę wypadową wybieramy dzielnicę La Jolla, ciągnącą się wzdłuż plaży imprezownię i jednocześnie schronienie miejscowych i przyjezdnych surferów. Wypady ograniczają się głównie do plaży i knajp. Od przeszło tygodnia nie robimy nic innego, tylko pędzimy przed siebie, zwiedzamy i mało śpimy. Wreszcie zmęczenie materiału daje o sobie znać. Choć wypuszczamy się do czegoś w rodzaju slumsów na najlepsze meksykańskie żarcie, jakie kiedykolwiek dotknęło naszych ust. Serio. Wygląda to jak zaszczurzona stołówka, nikt nie mówi słowa po angielsku, chyba, że koniecznie musi bo przyszli gringos. Czyli my. Trzy baby mieszają w wielkich garach i – o chytrusie przenajsłodszy – jak one karmią! Kuchnia meksykańska w San Diego rządzi z oczywistych względów – kilka kilometrów dalej jest granica z Meksykiem, ale wykopaliśmy też świetne miejsce na zupę pho.

No i za każdym razem, kiedy deptakiem przejeżdża Slo Mo krzyczymy “Slo Mo!” i wznosiliśmy Margaritą toast za jego zdrowie. Slo Mo to taka swoista miejscowa atrakcja. Starszy pan jeździ codziennie na rolkach po deptaku i wszyscy pozdrawiają go okrzykiem “Slo Mo!” Niegdyś doktor, obecnie bloger i piewca teorii spiskowych. W żadnym przewodniku o nim nie przeczytacie.

San Diego jest sympatyczne. Chyba wszyscy chodzą tu w japonkach i można wyczuć trochę większe przyzwolenie na zabawę. Nawet jeśli pędzą, to jednak trochę wolniej niż w Los Angeles. To zupełnie inna twarz Kalifornii – bardziej wyluzowana, mniej spięta i o rozmiar większa. Taka zdrowa.

Po kilku dniach jedzenia tacos, burritos i nachos pakujemy się do samochodu. W tym momencie orientuję się, że przybyło nam trochę walizek. Konkretnie cztery. W myśl zasady “travel light” przy pakowaniu się trochę zaspaliśmy. Co zaskakujące – Jacek obkupił się bardziej niż ja. Jak to jednak o drugim człowieku uczysz się całe życie. Jesteśmy ze sobą dziesięć lat, a ja nie wiedziałam, że żyję z szafiarką.

W Dolinie Śmierci mi się wydawało, że krajobraz jest księżycowy, dopóki nie zobaczyłam jak wyglądają góry między San Diego a Phoenix. Phoenix, które mijamy obojętnie, bo ciśniemy prosto do magicznej Sedony.

1-IMG_2801

San_Diego_California_photo_2733

San_Diego_California_photo_2799

San_Diego_California_photo_2736

San_Diego_California_photo_2822

San_Diego_California_photo_2770

IMG_5785

IMG_5773

San_Diego_California_photo_2764

Arizona

Sedona

Tutaj chcę wrócić bardziej, niż do Long Beach. Sedona to niewielkie miasteczko położone jakiś dwie godziny drogi na południe od Wielkiego Kanionu. Jadąc od strony Phoenix nic nie zapowiada niesamowitych widoków i ogniście czerwonych gór, które nagle przed nami wyrastają na chwilę przed przekroczeniem znaku z nazwą miasteczka. Niegdyś mieszkali tu Indianie Hopi, dziś ich potomkowie handlują rękodziełem. Sedona uważana jest przez wiele osób za miejsce mocy, miejsce magiczne. I coś Wam powiem: jak budzisz się do takich widoków, to rzeczywiście magicznie spadają ci gacie z wrażenia. Pełno tu hipisów w różnym wieku z emerytalnym włącznie i fajnej energii, która nie wiadomo skąd się bierze. Sedonę jest mi ciężko opuścić, więc konsekwentnie przeciągam i śniadanie, i spacer tak długo, jak się da.

Aby dotrzeć do Wielkiego Kanionu trzeba ruszyć na północ. Najpierw przez góry, które szybko tracą swój niezwykły rudy kolor, a jego miejsce zajmuje las. Po pewnym czasie zaczynamy zjeżdżać w dół, droga robi się nagle prosta, a przed nami otwiera pustynia. Najpierw niemal biała, później ruda, a na koniec różowa. Gdzieś kawałek dalej jest nasz cel – Wielka Dziura w Ziemi. Bucket list się kłania. Magdalena szczęśliwa.

Sedona_Arizona_photo_2908

Sedona_Arizona_photo_2859

Sedona_Arizona_photo_2863

Sedona_Arizona_photo_2888

Sedona_Arizona_photo_3010

Sedona_Arizona_photo_3021

Sedona_Arizona_photo_3026

Wielki Kanion

Otóż Wielki Kanion daje nam ostro w dupę. W tym samym momencie w Vegas jest grubo ponad dwadzieścia stopni, w Sedonie coś koło piętnastu, a tutaj wieje wiatr tak lodowaty, że na nic są te nasze kurtki i swetry. Po raz pierwszy pogoda sprzyja nam umiarkowanie. Oprócz przeszywającego zimna jest też słaba przejrzystość powietrza, bo wiatr niesie piasek. Nie mamy tyle czasu, ile byśmy chcieli, ale ten widok… To naprawdę jest coś, co zapiera dech i wbija w ziemię. Jedno z najbardziej obfotografowanych miejsc na kuli ziemskiej właśnie otwiera przede mną otchłań, którą dwa kilometry niżej przecina wąska z tej perspektywy strużka Kolorado. A ja wiem, że żadne z miliona zdjęć nie oddaje nawet ułamka tego, czego właśnie doświadczam. Jedźcie tam. Też będziecie zbierali szczękę ziemi. To był największy przebój tego wyjazdu. Oficjalnie.

Następnego dnia musimy złapać samolot z Las Vegas do Nowego Jorku, ale wiem, że trekking na dno kanionu jest jeszcze przede mną. Stoję tak, gapię się i mam w głowie tylko jedno pytanie – jak to możliwe, że minęło osiem dni? JAK?

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3076

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3093

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3055

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3082

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3104

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3095

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3086

Grand_Canton_Wielki_Kanion_Arizona_photo_3083

Właściwie można potraktować ten wyjazd jako szybki wypad zwiadowczy. Nie będę Wam wkręcała, że widzieliśmy wszystko, ani przepisywała Wikipedii. Ba! Całej masy fascynujących miejsc nie widzieliśmy, co napełnia mnie prawdziwą radością, bo będzie po co wrócić. Tylko następnym razem na miesiąc.

trasa_nevada_california_arizona

Magda

Share on facebook
Share on twitter
Share on print
Share on email

12 odpowiedzi

    1. Miesiąc to masa czasu, zazdroszę. W takim razie na pewno parki narodowe, bo to jednak natura zrobiła na nas dużo większe wrażenie, niż miasta. Choć zabalować w Vegas też było całkiem fajnie. Kiedyś spędziliśmy dwa tygodnie na Florydzie, koniecznie wybierz się na Florida Keys, najlepiej na kilka dni. Warto też zobaczyć Everglades z poziomu poduszkowca, a obok Tampy jest niewielka wyspa, Sanibel, na której jest mało turystów, za to dużo pięknych plaż i gigantycznych muszli, które fale wyrzucają wprost pod stopy.

      1. Na Florydzie zimowałem na przełomie 2015/16 przez miesiąc, wiec akurat te rejony juz w miarę poznałem i głównie znajomych tam będę oprowadzał, bardziej kombinuje co koniecznie zaliczyć jadąc bardziej na zachód.

      2. Jesli bedziesz mial zamiar byc na polnoc od LA (blizej SF) to daj znac i ci pokaze pare miejsc ktore warto odwiedzic…

  1. Ja te kilka lat temu razem ze znajomymi też taki trip- tyle ze zamiast LOng Beach było San Francisco :).
    A Grand Kanion- trauma bo takim małym gówienkiem latającym tak wlecieliśmy a ja z lękiem wysokości jak jasna cholera- myślałam żeby przeżyć i po wylądowaniu taki spektakularny bełt 😀 Never again małych samolotów! 🙂

  2. Super trasa. I udało się w tydzień. Myślałem, że jestem mistrzem optymalizacji pobytu do intensywności wyciskania z miejsc, ale czapka z głowy za to? Wszystko na jednym aucie czy po drodze zmieniane? W takim razie mając 14 dni bez problemu wcisnę San Francisco i Yosemite cos czuję 🙂

  3. 11 miesięcy temu odliczalam dni do miesiąca w stanach, a dzisiaj zostaly mi cudze posty na blogach, no pięknie. nie tak powinno być! 😉

    zawsze z wielkim zainteresowaniem porownuje odczucia i zawsze się zdumiewam, jak różnie przez różne osoby moga być odebrane te same miejsca, co każe mi powątpiewać w sens blogów podróżniczych. np. sedona – wielkie nie! najmilej z tego dnia wspominam hambuksy w wendys – a one nie były jakies super. ale to dlatego że już wcześniej zjeździliśmy parki i utah i skaly w sedonie nie miały prawa na nas zrobić wrażenia. szkoda, że nie mieliście czasu żeby wyskoczyc do meksyku – granica krajów robi różnicę dla tacos 😉

Dodaj komentarz